Strona główna SMN

Ks. prof. dr habilitowany
Włodzimierz Sedlak

Ks. W. Sedlak - biografia
Wszystko musi mieć początek
Syzyfa wcielenie drugie
Homo wchodzi na taśmę
Ewol. wyselekcjonowanie
Człowiek a kwant
Analiza układu bioelektr...
Zakręt ewolucji człowieka
Człowiek przyspiesza rozwój
Centralne sterowanie
Działanie na układ scalony
Homo electronicus...
Przyszły świat homo electr...
Czytelność modelu homo el..
Antropologia od podstaw
Futorologia całkiem inaczej
Homo cosmicus
Electronicus lustruje horyzon
Oto homo zwany electron...
Post Homo

Technologia Ewangelii

Technologia Ewangelii
Wiosna
Lato
Jesień
Jesienny zbiór
Zimowy zmierzch objawienia
W Ewangelii zawsze dziś

Opracowanie Ks. Sobocza

Uwarunkowania życia
Bioelektroniczny model
Implikacje metodologiczno...

Wspomnienie Srokowskiego

Pamiątkowy Kamień Sedlaka
Fundacja im x. Siedlaka

 

SM

TECHNOLOGIA EWANGELII
Ewangeliczne lato

Ks. Włodzimierz Sedlak

PALLOTTINUM POZNAŃ 1989

Redaktor Aldona Fabiś
Projekt okładki i opracowanie graficzne Jarosław Mugaj
ISBN 83-7014-092-0

 

Wiosenny matriarchat nazaretański skończył się przechodząc bez wstępu w ewangeliczne lato. Próba Marii wzięcia w nim udziału jako kochająca matka okazała się odrzucona.

Niestety, był otoczony słuchaczami, których określił jako swoje matki, braci i siostry.

Ewangeliczne lato dojrzewało błyskawicznie. Powołanie pierwszych uczniów, rozdawnictwo uzdrowień i sycenie chlebem głodnych na pustkowiu rozpalało ludzkie entuzjazmy do żaru. Widział sam, jak bieleją pola pszeniczne i jęczmienne do żniwa. Szło lato.

Przedwiośnie Objawienia było tajemnicze i pojmowane w pełni przez stosunkowo niewielu lub jedynie wybranych. Wiosna Objawienia rysowała się dyskretnie, intymnie, po Bożemu. Lato Objawienia zaś rozbrzmiewało ewangelicznym słowem zapierającym dech. Prorok z Nazaretu mówił tak cudnie, że zapominało się o domu, dzielącej od niego odległości, o głodzie i rzeczywistości.

W ewangelicznym lecie dojrzewało również pole misyjne pracy Jezusowej. Tutaj - w to lato słowa Bożego - dojrzewał niezwykły liryzm Ewangelii, czar wędrownego Nauczyciela, kwietnych łąk na Górze Błogosławieństw, nauczania z łodzi przy lekkim plusku modrej fali. Pierwsi powołani uczniowie, fascynacja słowem głoszonym przez Jezusa, faza dawania zdrowia nieuleczalnie chorym, darmowe sycenie mnożonym chlebem, kiedy zasłuchanie w Mistrza było silniejsze niż rozsądek spóźnionej pory chylącego się dnia. To przecież przez dojrzewające pola szli uczniowie wycierając w dłoniach kłosy. Zapewne przy całej liryce umiłowanego Mistrza -niedożywieni.

Sam Jezus patrzył pełen uczucia na tłumy, które widziały Mu się Boską trzodą porzuconą przez pasterza.

Upalne lato dobra udzielanego chorym, trędowatym, niewidomym, sparaliżowanym. Lato widoku ich szczęścia i zapatrzenia w Jezusa było pełne poezji uwielbienia. W gorące lato ewangelizacji nie obudziło się jeszcze drzemiące zło. Przeciwnicy nie widzieli się dotychczas zagrożeni hegemonią popularności Jezusowej. Na razie było to rozdawnictwo zdrowia i chleba, dwu rzeczy najbardziej pożądanych przez człowieka. Darmowy dawca obu poszukiwanych darów nie zagrażał pozycji społecznej możnych. Motłoch nie kontrastował jeszcze Jezusa ż Nazaretu z faryzeuszami, biegłymi w Piśmie. Nie została naruszona jeszcze litera Prawa Mojżeszowego.

Tak przywykliśmy obecnie do ewangelicznego lata i jego liryki, że nie przeraża nas nawet śmierć Jezusowa. Ewangeliści prowadzą zresztą akcję przez swoją fascynację Mistrzem. Jedynie Jan - twórca czwartej Ewangelii - prowadzi crescendo sytuacyjne narastającego konfliktu i daremnej dyskusji z możną oraz intelektualną klasą izraelskiego społeczeństwa.

Jezus sam wskazuje drogę chodzenia za sobą - poszukiwać i cieszyć się światłem, póki ono jest. Cieszyć się tak, jak słuchacze mów Jezusowych, którzy nie przewidywali finału. Chodzić w świetle, póki światłość jest osiągalna. Ewangelie trzeba czytać tak, jak je odbierali bezpośredni słuchacze, którzy nic nie wiedzieli o przyszłym katastrofiźmie ewangelicznym.

Jezus zresztą nie czynił podczas ewangelicznego lata apostrof do swej śmierci. Słuchacz musiał mieć radość słuchania słowa Bożego, entuzjazm dobroci Bożej, przeświadczenie, że Jezus może wszystko zrobić, nawet udaremnić jakieś próby narzucania sideł na Niego. Cieszyć się światłem. Tym cichym i żniwnym południem dojrzewających kłosów, upalnym majestatem przyrody. Z tego okresu zapewne pochodzą przypowieści o wróblach miłowanych i żywionych przez Boga, o lilii polnej i trawie, chłopiętach grających na rynku, niewieście poszukującej zgubionej drachmy, o nie stawianiu świecy pod korcem, o mieście zbudowanym na górze, które zakryć się nie może.

I cały klimat beztroski i bieżących spraw Bożych realizowanych przez Jezusa.

Jezus nie był fatalistą nawiązującym ustawicznie z obsesją do swej śmierci, którą znał przecież dokładnie. Podobnie jak dziecko, które z opowiadań i widoku czyjegoś zgonu nie zatruwa sobie zabawy i całego życia, chociaż finał życia nie jest dla niego tajemnicą. Kiedy błogosławił i przygarniał dzieci do siebie, wiedział, co będzie dalej. Dla dorosłych miał w tym względzie istotną zasadę – słuchacz ewangeliczny musi się stać jak dziecko, inaczej nie wejdzie do królestwa niebieskiego.

A więc ewangeliczne lato, pełne, dostojne, mozolne, ale radosne, bogate w nadzieję, rozedrgane, codzienne. Bóg jest dokładnie w to lato wkomponowany. Lato jest radością człowieka, oddechem pewności i jesień i zimę życia. Lato dzwoni słońcem, kwieciem, łanami zbóż; rześkością wody, nawet radością starych kości ludzkich wygrzewających się na słońcu.

Ewangelia musiała też dojrzeć w euforii piękna, szczęścia, ciszy radosnej, spokojnego oczekiwania jesiennych plonów.

Jezus oprawił swą dobrą nowinę w lato z jego ludzkimi nastrojami. W prawdziwe lato spraw Boskich.

Miejsce na liryzm dorosłych i niedorosłych dzieci.

1. Religia wstępem

Gdyby religii nie było, świat byłby okropny. Niebo w ogóle zbędne. Nię byłoby kandydatów na zbawienie, z wyjątkiem nienormalnych. Istniałoby zło z patologicznymi odruchami dobra. Samo pojęcie zła musiałoby zniknąć albo rozumiane być jako przeciwstawienie dobra. Ciężar gatunkowy zła musiałby być dominantą, niejako hominidalną cechą świata. Jeśli w ponad tysiącletniej kulturze chrześcijańskiej przychodzi faza bezwzględnego usankcjonowania środków na rzecz realizowania wydumanej ideologii dobra... Jeśli w podstawowej inwersji wartości grzebie się radykalnie człowieczą cechę - wolność wyboru idei... Umiłowanie prawdy nawet w subiektywnym pojmowaniu jest przeszkodą w życiu. Jeśli ustala się równowartość między wyznawaną ideologią i życiem... To zwierzę mimo automatyki instynktów czuje się wolniejsze.

Zdajemy sobie sprawę, że zło nie zostało absolutnie unicestwione przez Odkupienie. Postęp twórczej myśli ludzkiej działa nie tylko w kierunku nauki, medycyny, techniki. Twórczy postęp zła jest z pewnością dziś większy niż kiedyś. Sztuka zabijania rozwija się gwałtowniej niż sztuka konserwowania życia. Technika wymuszania zeznań może być kwalifikowana do taktyki piekła, a zboczenia i perwersje seksualne przewyższają wszystko, co wymyśliła starożytność. Technika zła praktycznego jest nieograniczona w inwencji. Zło się dynamizuje bardziej niż dobro na świecie. To lewa strona postępu, którego się spaczonym nie nazywa.

Dobro ewangeliczne jest niedostrzegalne jak wzrastające ziarno w ziemi. Używając porównania Jezusa, królestwo Boże lęgnie się wszędzie i nigdzie, ale na pewno w człowieku. Dobro jest bez wątpienia według Jezusa najbardziej wolnym aktem wyboru i zależnym jedynie od człowieka indywidualnego, nie reprezentanta masy człowieczej świata.

W sumie światowego dobra i jego oddziaływania orientuje się jedynie Bóg. To problem nie do zaprogramowania komputerowo. Księgowanie dobra jest rzeczywiście takie, jak to prorocy i Apokalipsa-Przedstawiają w obrazowej formie zapisywania w księdze świata.

Wstępne rachuby tęgo, co Jezus nazywa złamaną mocą szatana, a więc grzechu świadomie konfrontowanego z Bogiem i żalem, jest rzeczywistym odpuszczeniem wysłużonym przez Jezusa. Jest to zasadniczą podstawą życiową chrześcijaństwa. Wierzymy jedynie, że Odkupienie, acz niewyobrażalne liczbowo, jest czymś twórczym w konstrukcji świata. Ta nowa wizja dobra jest skierowana przeciwko satanizmowi kłamstwa, pomieszaniu idei z ideologią, przewróceniu na nice samego założenia dobra. Skrzyżowanie pokręconej fizyki z metafizyką dobra.

Muszę przyjąć jakieś jedno założenie, zanim przystąpię do lektury Ewangelii jako dzieła Bożego, a nie nowelistyki judejskiej z czasowi Augusta czy Tyberiusza. Aby nie tworzyć sytuacji science-fiction z wymyślonym Bogiem, musi u podstaw ewangelicznej lektury być jakakolwiek religia. Jest to dyspozycyjnym wstępem do czytania Ewangelii.

Świat nie jest statyczny - z wykończoną fasadą zbawienia i ukrytymi niedoborami. Świat to dynamika, zmaganie się dobra i zła, to polej indywidualnej szermierki biologicznej o życie i wartości duchowe, o postęp całego świata przy niezagubieniu siebie.

2. Przymnóż nam wiary

Taka zwykła, prosta, trochę dziecinna i bardzo mądra prośba: „Przymnóż nam wiary". Przecież wierzyli, że Jezus jest Synem Bożym. Patrzyli na Jego cuda. Brali w nich bezpośredni udział. Łapał ich Jezus co najwyżej na niekonsekwencji wiary. Nie mieli ufności, gdy ich przestrzegał, żeby się pilnowali kwasu faryzejskiego... Myśleli zresztą wtedy, że zapomnieli chleba zabrać. Dziwili się w Wielkim Tygodniu, że figa uschła tak szybko, nie rozumieli, że Mesjasz musi cierpieć. Nie tyle wiary brakowało, co jej codziennej konsekwencji, brania wszystkiego w kontekście wiary. Zyskiwali wtedy przyjazną naganę „małej wiary",

Niekonsekwencja wiary jest normalnym zjawiskiem u wierzących. To wiara jakaś wycinkowa, przyłożona do niektórych faktów. Przyznajemy się do wiary na pytanie o nią. Określamy się wierzącymi co do wybranych prawd wiary. Co do innych niuansów wiary dyskretnie nie pytamy ani nie lubimy udzielać odpowiedzi. Czy lęk, by się nie skompromitować naiwnością przekonań? Czy zwykła niekonsekwencja? Chcielibyśmy, żeby wiara pokrywała się przynajmniej z prawdopodobnym stopniem racji z przesłankami naukowymi. Wtedy cuda i proroctwa stałyby się przynajmniej w jakimś stopniu nie antynaukowe.

Zresztą może nawet nie o to chodzi, by Pan Bóg udzielał dyspensy od jakiegoś przedmiotu wiary. O coś innego chodzi, żeby wiara nie stała się przekonaniem, więc samą akceptacją Objawienia, ale życiem. Wiara to widzenie i czucie wszystkiego w Bogu z całkowitym zaufaniem Jemu w najdrobniejszych szczegółach każdego niemal dnia. Mam już, racja, rozumiem to, dlaczego musimy się stać jako dzieci. Dziecko bezgranicznie wierzy swoim rodzicom. Jest w tej wierze niezachwiane. Tu żadna inteligencja ani wykształcenie nic nie pomaga. Takie samo jest żądanie Jezusa wynikające z ojcostwa Bożego i naszej relacji do Niego.

Jakoś w życiu nie było, dzięki Bogu, kryzysu wiary. Nie była ona nawet zimna i jasna jak księżycowa poświata. Były momenty zdecydowanej wiary, kiedy przychodził na nie czas. Ale brakowało jej tego ustawicznego szmeru Boskiego, jak górskiego potoku, szmeru nie do wyeliminowania.

Różnica między wiarą i wierzeniem nastąpiła później w życiu. Nie wiem, które było głębsze. Wierzenie to jakiś proces ciągły, pulsujący, ale ustawiczny, z własnym szczytowaniem w różnych sytuacjach. Wiara to akceptacja jakiejś Boskiej prawdy. Chyba to określenie różnic między wiarą i wierzeniem jest istotniejsze. Po wielu dopiero latach można było wyczuć różnicę, kiedy wiara przyjęła obraz jakiejś wszechstronności zdarzeń, które towarzyszyły na co dzień, na bezmiar drobiazgów, kiedy jedna myśl o zależności od Boga wyzwalała całą gamę przeżyć ubocznych. Bo ja wiem - szukamy zawsze analogii dla zrozumienia abstrakcji... Zaraz, wiara nie jest abstrakcją ani oderwaniem się od realiów życia. W wierze nawet Bóg nie jest wprost abstrakcją filozofów czy teistów.

Może nasza dusza jest żywą harfą o nieznanej ilości strun? Kiedy Bóg dotknie palcem łaski jedną strunę, zaraz rezonuje i cicho nuci cała harfa kompletem strun. Dziwny mechanizm wiary i ludzkiej duszy. Dopiero kiedyś po dużym doświadczeniu i bystrej obserwacji dostrzega się tę rezonansową cechę u siebie. U siebie, mówię, bo nie można nikomu przekazać swej wiary, jest ona u każdego łącznie ze stopniem wiary -darem Boskim.

Czy niewiara, życie biologiczne i wiara nie są rozdzielnością analityków? Bóg bywa w różnej „odległości", jak nam się wydaje. Nie ulega wątpliwości, że staje się niekiedy wyczuwalny niejako na dotyk. Nie jest Bogiem odległym. A wiara nie jest echem życia sączącym się gdzieś z nieskończoności.

Ewolucję wiary widać dopiero zestawiając wiarę uczniów i Pawła Apostoła. Paweł wyprowadza już wnioski z wiary, tworzy z niej syntezę przeżycia Boga. Paweł odkrywa pierwszy logikę zdarzeń w Bogu, włączając w tę logikę ukochanie świata, człowieka i całą naturę streszczającą się w Jezusie Chrystusie. Wiara jako wszechogarniająca synteza obejmuje Wszechświat, przyrodę martwą i żywą, żyjących ludzi i tych odeszłych. Wszystko staje się widzialne w świetle Bożym.

Dla zrozumienia pełni wiary trzeba być zaprawdę albo dzieckiem lgnącym do Boga swym instynktem wyczuwania ciepła miłości, albo mędrcem stojącym w oniemieniu wobec wielkich spraw Bożych.

Wiara porcjowana, jak to Jezus czynił wobec tłumów, jest ładna swoją barwnością przypowieści, praktycznych epizodów pouczających. Obietnica Jezusowa, że Duch Święty, którego pośle, przypomni Apostołom wszystko, cokolwiek im mówił, jest bardzo charakterystyczna. Chodziło zapewne na żywym tle wiary, jakiej Jezus od uczniów żądał o wielką syntezę ewangeliczną, którą Jezus z całą pewnością rozwijał na samotnych z uczniami rozmowach. Przerastały one jednak pojętność prostych ludzi. Przecież Ewangelia to na pewno nie zbiór luźnych epizodów i kolorowych opowiadań z życia Jezusa. Mistrz ukazywał wizję królestwa Bożego, bo to jest ogólnym sensem i streszczeniem wiedzy ewangelicznej. Dlatego między innymi Ewangelie tak dziwnie odcinają się na tle Nowego Testamentu. Syntezę królestwa Bożego widział Jezus wewnątrz człowieka. „Królestwo Boże w was jest”

Duch Święty wydaje się nadawać zewnętrzny poler wyznawanej wierze, jakieś syntetyczne wykończenie i zamknięcie wiary w przedziwną Bożą całość: wierzącego z Bogiem i Wszechświatem.

3. Jezus z przeszłości

Bywają chwile rzewliwe w życiu, kiedy przywołuje się kolorowy j dzieciństwa jako kształt szczęścia, pokoju, dobrego samopoczucia. Jezus dzieciństwa. Miał On tamto oblicze, głos i serce. Jezus mojego dziwnego dzieciństwa z portretem całej swej osobowości. Był bliski może dlatego, że Go się o nic nie prosiło. Było jedynie pragnienie pójścia za Nim jako trzynasty apostoł. Wprawdzie nie powołany, ale czepiony na zasadzie psiaka towarzyszącego ludziom.

Kiedy minie czar dziecięctwa, przebiega się wiele dróg szukając Go i nie można już tamtego Jezusa odtworzyć w wyobraźni dorosłego człowieka, człowieka w sile wieku, a szczególnie w jakiejkolwiek niedoli. Ogólnie nie wskrzesiłem Jezusa z dziecinnych snów ewangelicznych. Chciałem jak z Całunu Turyńskiego zrekonstruować Twoją osobę a zwłaszcza twarz. Nie dojrzałem jednak tego, czego szukałem, a przecież kiedyś wyraźnie widziałem, choć nieopisywalnie. Nie mogę Cię z dziecinnej tej najwierniejszej pamięci wydobyć. Niby ten sam twarzy, ale w bardzo drobnych szczegółach odmienny. A tak potrzebuję w pełnej jesieni życia Twojego dawnego spojrzenia. Potrzeba spojrzenia, które tak doskonale czytali prości ludzie, chorzy, zagubieni. Ewangeliczne czasy zdają się być wypełnione Twoimi oczami.

Mylę się? Jeśli chcesz, możesz mi wrócić siły. Potrzebne mi są jedynie dla Ciebie. Nic po życiu bez Ciebie i nie dla Ciebie. Tu nie chodzi o biologiczne przedłużenie trwania. Życie co innego znaczy u Jezusa, a więc i u Jego wyznawców. Jeśli można coś wielkiego - śmiesznie wielkiego - w stosunku do Boga uczynić, bardziej Go udostępnić ludziom, ukazać w nowym pociągającym świetle, na świat krzyknąć głosem, który już cokolwiek znaczy - wtedy można mówić o życiu.

Którymi drogami chodzić dziś? Będąc w Kafarnaum późną nocą myślałem, że Cię spotkam na prastarej drodze tylekroć odmierzanej przez Ciebie. Czułem, że gdzieś niedaleko musisz być, ale nie odkryłem, były gęste ciemności. Gdzie chodzić dziś, po których ścieżkach? Naprawdę chciałbym Cię spotkać, skonfrontować Twoje oblicze z tym posiadanym od lat dziecinnych i niewprawną sztuką modelowania rysów zdobytą podczas czytania Ewangelii.

Szczęśliwi musieli być żebracy, kalecy, chorzy kiedyś w Ziemi Świętej, bo Twoje spojrzenie na nich padało. Świat był wówczas wypełniony Twoimi oczami. Nie spełniły się marzenia, bynajmniej nie dziecinne, bycia żebrakiem na rocznym etacie w Jerozolimie. Marzenie -Jezus zatrzymał się przy mnie lub każe mnie zawołać. Jezusie, Synu Dawidów - zmiłuj się nade mną. Pusto. I cicho. Nie ma Jezusa, wołam w przestrzeń.

Gdyby żebracy i chorzy byli przemyślni w tamtych czasach, mogliby dużo pożytecznego zrobić. Wiedzieli przecież, że dotknięcie strzępów płaszcza Jezusowego wracało zdrowie. Gdyby zebrali piasek, na którym odbił się ślad Jego stopy, jak ja pozbierałem nieco kamyków z Genezaret. Przecież spojrzenie Jezusa zatrzymało się na nich na pewno. Te ślady i zachowany w nich proch... Nie, nie ma tego. Przeszło. Ślady zniósł wiatr, gorący wiatr pustyni - chamsin.

Co i nad czym tu dumać? Co to kogo obchodzi, jak reaguję na Wspomnienia i rozwiane ślady Jezusowe. O Bogu nie można obiektywnie pisać, gdyż należałoby Go obserwować studiując Jego sposób bycia. Bóg pozostanie zawsze subiektywny w odbiorze ludzi, czyli będzie tyle o Nim wyobrażeń i wzruszeń różnych, co osób. To się nazywa wiarą, a nie studium o Bogu. Również o nieskończoności nie można obiektywnie mówić, należałoby ją z lotu ptaka ujmować. Bóg jest zawsze konkretnym przedstawieniem Absolutu przez określonego człowieka. Mój rezonans na słowo Bóg jest na pewno inny od wszystkich doznań ludzkich. To kwestia rezonansowego drgania całego jestestwa. Urok a Świętego między innymi i na tym się zasadza, że sprawy Boże są zawsze związane personalnie z aktualnie żyjącym światem, a nie w abstrakcji, lecz na „kimś" lub na „czymś". Bóg jest w Piśmie Świętym skonkretyzowany, a więc obserwowalny przez człowieka. Personifikacja jest normalnym sposobem przedstawiania Boga. Bóg jest zresztą dla człowieka. Wystarczy więc czytając Ewangelię podstawić swoją własną osobę i zacząć rozumieć ideę zawartą w świętych księgach Na tym gruntuje się pole aktualności Pisma Świętego. Jest on zawsze dzisiejsze, mimo dzielących nas wielkich różnic czasowych i terytorialnych. Pismo" Święte jest dla człowieka na zawsze.

4. Wśród zrodzonych z niewiasty

„Wśród zrodzonych przez niewiastę nie ma nikogo większego nad Jana Chrzciciela, lecz kto mniejszy jest od niego, ten większy w królestwie niebieskim." Dziwna waga i matematyka liczeniowa. Jednak prawdziwa. Dyspozytorem wartości ludzkiej jest wyłącznie Bóg. Mikrorozmiary własnej osoby mają odwrotne wartości na tym w stosunku do tamtego świata. Na ludzkie wielkości trzeba dopiero Boskiej miary, by wiedzieć o ciężarze właściwym człowieka Jedno jest pewne, że jeszcze nikt nie zwariował na punkcie małości. Z podręczników psychiatrii znamy głównodowodzących wszystkich armii świata, nieśmiertelnych Aleksandrów Macedońskich, poniewierają się Napoleonowie, po Londynie po II Wojnie Światowej chodził Sobieski przy karabeli: Nie spotkano jeszcze prototypu autentycznego zera ludzkości.

Nie chodzi o to, by się wyrzekać własnej wartości, lecz tylko aby istotną miarę reprezentować. Jeśli jest coś więcej ponad przeciętność, to szczerze mówiąc, należy to odnieść do Dawcy wszelkich rzeczy. Wysokie wartości odnosi się do Boga, bo tam ich geneza. Z wartości nikt się nie nadyma. Można nieograniczenie rosnąć w pozytywy intelektualne, artystyczne, moralne, można sięgać genialności wystrzelania ponad ludzkość przy jednym zasadniczym zachowaniu - naturalności.

Jest się czymś w życiu albo się nie jest. Lecz się nie gra przed Bogiem Tu nie chodzi o nicość osobowości w pokorze, lecz o nicość ważności. Coś w rodzaju masy nieważkiej i grawitacyjnej. Masa jest koniecznym atrybutem rzeczy, ale masa grawitacyjna nie może być dla kogoś trzeciego ciężarem. Nie chodzi wreszcie o to, by wytworzyć w sobie nadprzyrodzony kompleks nicości. Mieć tak dużą wartość, by nikogo nie gniotła.

Dlatego w Ewangelii obserwujemy nieskończoność Boską czającą się do absolutnego stanu według rachub ludzkich, bo do śmierci. I w tym uniżeniu wychodzi dopiero w oczach ludzkich prawdziwa wielkość Jezusa. .Pokora jest naturalnym stanem dużego formatu nie

przytłaczającym jednak nikogo. Co więcej - pokora jest w stanie dźwigać jeszcze innych. Nabierają wtedy wagi i wartości. Prawdziwe wielkości udzielają się innym i pragną wszystko i wszystkich wynieść wokoło.

Może dlatego rzeczywiste powołanie przez Boga łączy się zawsze z mini-ciężarem ważności, ale nie wartości.

Bóg nie dlatego stwarza gwiazdę, by się ona przeglądała nocą w Oceanie Spokojnym. Gwiazdy wśród ludzkości roznieca Bóg przede wszystkim dla swej chwały i dobra całej ludzkości. Wybitne indywidualności są żywym filmem Boskiego działania w życiu człowieka. Dają one pogląd na plastykę człowieczej masy w odpowiedzi na Boski wiew łaski. Posuwają w jakiś sposób cały świat naprzód.

Wróćmy do tej przeciętności - tego społecznego trzonu ludzkiego. To nie obsesja grzechu i dopatrywanie się na każdym kroku nieodpowiedniości, jakby człowiek był proszony na królewskie pałace w roboczych butach, które mimo czyszczenia zawsze zostaną obuwiem do gnoju. Wszelkie porównywania siebie z Bogiem, doglądanie najmniejszego pyłu wędrówki ziemskiej na swej bieli, to nienormalność. Anim chłop, anim w zagnojonych butach, ani nie skażę pałacu Nieskończonego. To wszystko jest niebywale proste. Kręcimy sprawę przez analogie z naszymi ziemskimi kręćkami.

Bóg to nie moja władza i pan, to nie feudał. To Ojciec - bo tak się kazał nazywać. Rozumiem wartość pokory. To nie uniżoność przed monarchą i plackowatość przed majestatem. To nie jest niepisany protokół przed ziemskimi władcami zdemokratyzowanymi o współczynnik pomyłek i rozdętości. Pokora moja przed Bogiem to naturalny Stan mojej jaźni w stosunku do mojego Ojca i Jego nieskończenie udzielanych łask. Mnie niczego nie trzeba. Ja wszystko mam w moim Ojcu. Wielkość nawet, której świat nie może pojąć, bo takie jest to naturalne.

Ewangelia daje to nowe spojrzenie na tym świecie, ale nie z tego świata. Ewangelie były rzeczywistością, rewolucją nawet najpiękniejszego monoteizmu. Inny zupełnie oddech. Odmienna relacja stworzenia do Stwórcy. Szamoczemy się po sklepikarsku, mimo uznawania Ewangelii, bo Jej sens nie został jeszcze należycie zrozumiany. To nie są stosunki ziemskie i nieco ubóstwione w relacjach tego świata. . Kto tego nie jest w stanie pojąć, ten mimo tkwienia przy Ewangelii jest z nią na zasadzie tylko zewnętrznych związków. To jeden z sekretnych wdzięków Ewangelii, tak dziwnie ujmującej z bliżej niewiadomego powodu. Ciągle się dopiero przystosowujemy do Ewangelii, ale jeszcze daleko do czucia jej w całej pełni.

5. Aniołom swoim rozkazał, a nosić cię będą na rękach

„Aniołom swoim rozkazał, a nosić cię będą na rękach" - zdanie wyjęte z psalmu Starego Testamentu. W Ewangelii znalazło się w niezwykłej okoliczności. Jezus nie skorzystał z niego, ale mu nie zaprzeczył.

A więc jest faktem, że aniołowie nas na rękach noszą, by stopy naszej nie urazić o kamień.

Dobre to były czasy, kiedy aniołowie służyli Jezusowi, ale kiedy mógł zażądać przynajmniej kohorty aniołów dla obrony przed aresztowaniem w Getsemani, nie skorzystał z tego.

Anioł był rzecznikiem Boga, którego nie godziło się oglądać. Anioł pełnił polecenia Boże. Aniołowie mieli zawsze jakąś funkcję do spełnie nią. I usuwali się w cień nie bycia.

Każdy z nas ma swojego anioła według Jezusa: „Strzeżcie się żebyście nie gardzili żadnym z tych małych; albowiem powiadam wam Aniołowie ich w niebie wpatrują się zawsze w oblicze Ojca mojego” (Mt 18, 10).

Jeśli patrzę na człowieka, to widzę materialne odbicie anioła. Bóg nie posyła aniołów razem z człowiekiem albo człowieka w roli prawdziwego anioła? A niekiedy występują aniołowie nie przywiązani do kogoś szczególnie, wtedy można dobro odebrać bez ludzkiego pośrednictwa. I zaprawdę musiał mnie chyba wyprzedzać anioł, którego Bóg przyrzekł posłać, anioł, który by szedł przede mną i strzegł drodze. Wydaje mi się niekiedy, że naprawdę nie sam chodzę, że coś czy ktoś mi towarzyszy. Przypuszczenie staje się zaskoczeniem i otwarcie oczu z podziwu w nieprzewidzianym wypadku. Rzeczywistość i jej uświadomienie sobie nie muszą być tożsamością.

Wypadek przy pracy. Jeździłbym na wózku inwalidzkim, w gipsie albo ziemi. Jak dobrze, że aniołowie nie zmęczyli sieje i noszą nierozważnych na rękach. Ich rola zawsze zaskakuje.

Nie dla wszystkich był kwiecisty maj. Szpitalne łóżko 80 cm wysokie W dwa dni po ostatnim zdjęciu szwów operacyjnych niezwykła rzecz - pacjent wali się na podłogę we śnie. Niemal zupełna utrata przytomności. Wymioty, więc porażenie mózgu czy pęknięcie pooperacyjnego szwu, wewnętrzny krwotok, wizja ponownej operacji? „Matko Świętokrzyska, musiało to się stać?" Tyle pamiętam. Mogło być złamanie kości długiej i rozciągły pobyt w szpitalu. Złamanie czaszki u nasady, nieodwracalne porażenie części mózgu. Czułem wcześniej, że musi coś niezwykłego wydarzyć, jakieś niepospolite uratowanie. Nie można było przewidzieć, że takie. Wstrząsnęło oddziałem szpitalnym. Nie spotykana rzecz w praktyce lekarskiej.

„Rozkazał Bóg swoim aniołom nosić na rękach"... nie inaczej. Tak było. Wszystko przeszło, parę dni dłużej w szpitalu tylko trzeba było zostać. I stwierdzić prawdziwie, że aniołowie noszą na rękach.

Kilkanaście lat temu środki przekazu donosiły o niezwykłej katastrofie lotniczej nad Włochami. Ludzie pracujący w polu zauważyli, że z nieba lecą żelastwa i skrwawione części ludzkich ciał: nogi, dłonie, głowy, wnętrzności. Dwa odrzutowce z niewiadomych powodów myląc tory przelotowe, zderzyły się frontalnie w powietrzu przy łącznej prędkości 1800 km/godz. Ku zdziwieniu obserwatorów, na ziemię spada fotel samolotowy z żywą dziewczynką.

Na przedwiośniu 1972 r. rozleciał się samolot na wysokości 10 km nad Czechosłowacją. Wszyscy zginęli. Vena Vulović, stewardessa, jedyna spadająca z wysokości 10 000 metrów, ocalała (Olgierd Terlecki, General Sikorski, Kraków 1986).

Bóg swoich wybranych nosi anielskimi rękami, kiedy według praw przyrody powinna nastąpić definitywna śmierć. U Boga nie ma rzeczy niemożliwej. To nie przypadki. Prawa ruchu przyspieszonego w następstwie siły ciężkości są bezdyskusyjne. Nie u Boga.

Przedziwnych rzeczy dokonuje Bóg, by ukazać, że nie ma pozycji przepadłych, jeśli On wchodzi w grę.

Jakie to wszystko przedziwne. Jest coś, co wydaje się niczym. Jest coś niewyobrażalne, dopokąd się nie zdarzy. Jak się Ewangelię dziwnie inaczej pojmuje, gdy Bóg postawi życie w konfrontacji z nią.

Ewangelii się nie czyta tylko. Ewangelię trzeba widzieć. Doznać. Być w niej. Ewangelię pojmuje się nie na lekturze, lecz w praktyce zdarzeń.

6. Niesamowite

Jest absolutnie pewne, że uczestniczę biologicznie w całym życiu na ziemi, a więc w czasie pięciu miliardów lat. Tyle czasu fermentowało życie od bakterii do człowieka. Tyle lat kisło życie, by wystrzelić jaźnią, umysłem, rozeznaniem, poszukiwaniem, wnikaniem w samą istotną treść życia i mojej egzystencji. Jestem tworem tej wielkiej filogenezy, a właściwie jej wypadkową. Jestem również uczestnikiem histogenezy całej ludzkości, a więc uczestniczę w przeżyciach pierwszego hominida, obudziła się u mnie świadomość podobnie jak u niego, tylko w niezwykle spieszonym czasie. Należę do biosfery, należę do antroposfery, uczestniczę w noosferze człowieczego umysłu. Dlaczego od najdawniejszych lat człowiek tęsknił do nieśmiertelności? Wierzenia ludzkie niepamiętnych czasów były ciągle protestem przeciwko własnemu wymiarowi i przeznaczeniu. Człowiek od swego brzasku na ziemi tęsknotę za nieskończonością i nieśmiertelnością. Czy był to jedynie protest przeciwko śmierci, czy przeciwko tęsknocie, którą wyciąg z niezbyt rozumnej jeszcze natury? Ale wtedy cała natura musi wzdychać za nieśmiertelnością.

Jestem spadkobiercą życia bakterii, glonów, gąbek, jamochłonów noszę w sobie ten cały witalny kram zwany życiem. Życiem implantowanym we mnie drogą filogenetycznego przekazu. Jestem też spadkobiercą tęsknot, marzeń, prymitywnych i genialnych pragnień człowieka pierwotnego. Jestem w czołowej fali biosfery dążącej do śmiertelności, do nieskończoności.

Jak to widzi Bóg? Gdybym był hipotetycznie na Jego miejscu wzruszyłaby mnie ta ogólna tęsknota za Nieskończonością. Mijały pokolenia, przewalały się epoki i ery, a życie ciągle płynęło popychając przed sobą głód nieśmiertelności.

Nie chcę sobie niczego wyobrażać, żadnej roli wpływającej na nosekundę Boską. On sam wie lepiej niż ja, że takie pragnienie trzeba zaspokoić. Jest zbyt wielkie. Nadto piękne i takie uparte. Takie człowiecze.

W tym kontekście doznaję szoku boskiej Opatrzności. Wychodzi ona na przeciw człowiekowi, szanując w nim te nieśmiertelne marzenia.

Bóg mi jedynie urzeczywistnił moje pragnienia. Czuję to jestestwem, nie jestem osobą prywatną w biosferze. Jestem jej uczestnikiem i nosicielem świadomym jej cech. Bóg jest wspaniały. Potwierdził moją przynależność do całego stworzenia, do potencjalnego rodzenia mnie od kwantowego szwu życia na ziemi.

Od niepamiętnych czasów ciało konserwowano balsamami, palono czyli transformowano je przez ogień, chowano w ziemi jakby w trosce o jego bezpieczeństwo. Ciało nie było balastem obciążającym życie skądinąd uskrzydlone w sferze myśli i snów.

Znowu oszałamiające: Bóg wyszedł na spotkanie temu marzeniu ludzkości. Zmartwychwstanie Jezusa i obietnica naszej nieśmiertelności. Dziwnie to koresponduje z moimi pojęciami biologicznymi i fizycznymi. Fala elektromagnetyczna jest nieśmiertelna w próżni, a materia niezniszczalna, lecz jedynie przemienialna na inną kombinację. Tymi dwoma stwierdzeniami widzę zamysły Boga. Nie można było inaczej postąpić z człowiekiem. Ten, choć grzeszny i przyziemny, posiadał zawsze orle pragnienia i marzenia. By się orle pragnienia spełniły, Bóg wyszedł na ich spotkanie. Nasze życie i ludzkie ciało stały się udziałem Chrystusa i On wszedł w filogenezę i antropogenezę, w historię biosfery i historię pragnień człowieczych. Nie rozumiem tych zbieżności. Nie mogłem nigdy połączyć mojej wiedzy z rzeczywistością Boską, ale widzę, że one się pokrywają.

Niesamowite... Cóż takiego? Niewiedzy nie nazywamy nigdy niesamowitością, chociaż jest oczywistym ograniczeniem pojemności intelektualnej. Coś, co przerasta ograniczenie, trudno nazywać niesamowitością. To naturalny stan na jakimś etapie poznania. Niesamowita była jedynie nasza dotychczasowa ignorancja.

7. Jeśli chcesz, możesz mnie uzdrowić

Dziwna subtelność niewidomego. Zwykle błagano, padano do stóp, zaklinano. Tutaj dostojne cierpienia pozostawione wspaniałomyślności Jezusa. Nic z nachalności modlitwy.

Lekarzowi choruje cały pacjent, choć chorobę segreguje według narządów oraz ich funkcji. Lekarz nie uzdrawia zasadniczo - zatrzymuje proces chorobowy. Z czasem stan chorobowy zacznie się cofać albo tylko zdrowe części organizmu zmobilizują resztę do samoobrony. Dla Boga organizm składa się wizualnie z miliardów komórek. Niektóre z nich podlegają odchyleniu od normy i chorują, zyskując coraz większy statystycznie zespół chorobowy. Bóg widzi szczegółowo w bezmiarze komórek nietypowe, czyli chore komórki. Co więcej, procesy kwantowe w komórce czy organellach są dla Niego „czytelne" jak na karcie chorobowej. Uzdrawiająca moc Jezusa sięga samych podstaw i konkretyzuje się zawsze. Uzdrawiający skutek jest widoczny dla uzdrowionego, dla Jezusa jest procesem majoryzowania prawidłowości przebiegu kwantowego do stanu zdrowia. Bóg się doskonale zna na mechanice kwantowej w organizmie człowieka. Jednocześnie wydaje się nam, że tak rozumiana choroba nie przedstawia żadnej trudności dla Boga. Rzeczywiście, Bóg nie operuje pojęciem trudności i ułatwień, skoro dla Niego nie ma nic niewykonalnego.

Uzdrowienie ślepca to uruchomienie elektryczno-chemiczne rodopsyny w oku obudzenie przekazu nerwowego z oka do ośrodków wzrokowych mózgu. Jezus widzi w każdej chwili sytuację orientując się wśród kwantowych zjawisk związanych z pracą oka. Bóg bowiem jeden , tylko zna się na anatomii submolekularnej i kwantowej drodze widzenia. Patrzymy naszymi kryteriami na uzdrowienie w rozmiarach makronatomicznych i fizjologicznych. Bóg może pofastrygować rozdarte lub zamierające kwantowe szwy życia. Jednego można pragnąć - dotarcia do tajemnicy życia. Czy tak jest, jak to się widzi w bioelektronice, i co może uchodzić za niezwykłą fantazję biologiczną, gdyby nie nosiła cech rzeczywistości. Czy ten proces przedstawiony przez człowieka w rekonstrukcyjnej syntezie jest słuszny? Jeśli Bóg może w każdej chwili zwrócić swą wiedzę na n-ty elektron nieskończonego zbioru, jeśli potrafi imiennie mianować poszczególne gwiazdy, to odbiera każdą fluktuację stanu z kwantowego wiązania życia. Bóg jest Stwórcą i Panem najdrobniejszego pyłu egzystencji, a nie dopiero makroskopowych wymiarów na wzór ziemskich pojęć panów i niepanów.

Bóg ma się do naszego zdrowia i choroby nie jak lekarz ziemski. Pozostaje Bogiem przenikającym zjawiska kwantowe, elementarne. Wszystko w materii jest Mu podległe - wszystko, co łączy się martwą naturą i ożywioną. Materia nie jest tworzywem ograniczającym Jego moc, ale jest terenem Jego ingerencji.

8. Jedynie Bóg jest dobry

Człowiek lgnie do okazanej dobroci jak dziecko do pieszczoty matki. Można oniemieć, nie będąc nawet pesymistą, na nieoczekiwany dowód dobroci. W sprawach wiary człowiek czuje się z reguły winny i nie na poziomie wymaganym przez Boga. Nie musi się nawet pod tym względem wykształcić obsesja. Wobec jasności Bożej wszystko inne je ciemne, skażone i nie takie, jak być powinno. Nie wiem, dlaczego okazanie trochę bezinteresowności wobec człowieka i wydobycie z niego zagubionego dobra jest dla niego szokiem. Przecież widział w sobie samo zło i nie oglądał się zmienionym w przyszłości. Posądza wtedy on o niezwykłą dobroć tego, który nachylił się nad jego małością. Nie może się nadziękować, nachwalić, nadziwić - i posądza o dobroć człowieka równie złego, zaplamionego jak on... A przecież jedynie dobry jest Bóg Ta szczypta dobra odnaleziona wśród zagubienia stawia dziwnie nogi. Nie śmiem jako człowiek robić konkurencji Bogu w Jego dobroci Jest to niemożliwe zresztą.

Dobro trzeba w człowieku rozwijać powoli. Trzeba być najpierw odkrywcą samego siebie i to też powoli. Przecież na tym polega, nasza wprawka codzienności w kształtowaniu dobra, lecz dobro nie jest zawsze bezbłędne.

Bóg się jawił człowiekowi bardzo powoli, bo przez tysiąclecia, wytrwale jak codziennie pogłębiana rysa w twardej skale. Przyszedł jednak moment, gdy dobroć Boża spadła ulewą na ludzkość. Frakcjonowana dobroć Jahwe Starego Testamentu była jedynie uwerturą do właściwego ujawnienia dobroci. Wszelkie rachuby ludzkości zawiodły w oczekiwaniu, kiedy i co to być może. Stary Testament dla narodu wybranego, a mity tworzone przez ludzkość w różnorakiej postaci wyrażały dobroć Boską, ale nie tej miary, jaka się ujawniła.

Ewangelie są właśnie tym gwałtownym deszczem dobroci Bożej. Ulewa dobroci na miarę, jakiej nigdy nie było i już nie będzie. W dodatku bardzo krótki objaw dobroci Bożej. I tak gwałtowny, że nie pozwolił współczesnym wszystkiego objąć pamięcią. Niebo sypało łaskawością przewyższającą zdolność absorpcyjną słuchaczy i widzów. Ta faza Objawienia trwała bardzo krótko, ale dotykalnie i oszałamiająco na świadków, i zamknęła się w przedziwnych księgach zwanych Ewangeliami.

Trzyletnia akcja ewangelizacji przez Boga-Człowieka, a więc Boga dotykalnego, z możnością rozmawiania z Nim, widzenia, patrzenia Mu na ręce, kiedy czynił niepospolite i oczywiste cuda opierające się nieubłaganej komisji rewizyjnej faryzeuszy i biegłych w Piśmie. To okres krótkiego paroksyzmu szczęścia i zdziwienia tłumów, niezliczonych świadków odbieranego cudu w nieuleczalnych chorobach.

Nie można sobie było lepszego i wspanialszego Boga wyobrazić, Boga tak bezpośredniego i urzekającego właśnie dobrocią. Zaprawdę, szczęśliwe to musiały być oczy oglądające te czasy i nader szczęśliwe uszy zdolne słyszeć bezpośrednio głos Boga-Człowieka.

Najbardziej urzekające było, że Bóg stał się Ciałem, dosłownym człowiekiem, jednym z nas; przecież wśród obecnych była Jego Matka, znajdowali się „bracia i siostry", a więc nieodłączna od człowieka rodzina.

Chciało by się wołać- dosyć, Panie, dosyć... Nadmiar dobroci, sama Dobroć. Najzawrotniejsze fantazje nie mogłyby czegoś podobnego wymyślić. Szczęśliwe doprawdy oczy i uszy z takiego pobliża Boga. Dla współczesnych scena między pretorium Piłata a Golgotą była zaskoczeniem. Entuzjazm tłumów i biorców cudowności zamienił się w nienawiść w obronie... Boga. W rzeczywistości było co innego. Spełniały się przepowiednie, że rozentuzjazmowani wyprą się swego Boga. Wzgardzą miłością i dobrocią. Bez krzyża brakło by ostatecznego akcentu dobra.. Bez krzyża miłość Jezusa do człowieka byłaby niepełna. „Nikt nie ma większej miłości ponad tę, że oddaje swe życie." To ludzka prawda. Tu nie trzeba prawdziwości świadectwa dawanego przez Boga. W tej śmierci było jeszcze coś z bezgranicznej dobroci - to śmierć zastępcza, by wszyscy grzeszni łącznie ze sprawcami ukrzyżowania mieli darowane winy i prawo do sięgania po lepsze.

Grzesznicy, spodleni, nędzarze moralni, bezwartościowcy znaleźli Przyjaciela, Brata, Towarzysza, który nie brzydzi się ich stanem. Jezus dopatruje się w każdym człowieku siebie i swojej przelanej z miłości krwi. Nie ma straconych i zaprzepaszczonych ludzi na świecie. Jezus potrafi jeszcze wydobyć z ledwo tlącego się człowieczeństwa wielkie wartości. Jezus nie potępia za „teraz". Każdy człowiek to potencjalny święty i obiekt wielkiej Boskiej miłości.

Zastępcza śmierć dająca życie... Odcierpienie za cudze winy. Prawo w każdym wypadku nazywania Boga Ojcem. Możność wykrzesania z każdego ludzkiego serca zapomnianego blasku.

Dziś po dwóch tysiącleciach jest to tak wielkie, że prawie niemożliwe do wyobrażenia sobie. A przecież „błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli".

I w tym miejscu jeszcze jeden z darów wysłużonych przez Jezusa prócz zwycięstwa nad złem i grzechem, zwycięstwo nad śmiercią w postaci zmartwychwstania i zawarunkowany żywot wieczny z personalnością własnego ciała.

Zbyt wiele, za dużo, Panie. Człowiek przytłoczony wielorakim dobrem nie potrafi w pierwszej chwili ogarnąć wszystkiego, co było dokonane w trzech latach ewangelizacji świata przez Jezusa. Wierzę w t wszystko. Logicznie biorąc nie wykluczam, ale akceptuję. Nie przeżywam jeszcze. Za duża dawka dobra, by w jednym akcie swego rozpoznania i doświadczenia widzieć to wszystko plastycznie. Tutaj dodatkowe miejsce dla wiary żywej, czującej, ciepłej jeszcze klimatem Ziemi Świętej i czasów Jezusowych na niej.

Czuje się Ewangelię, gdy się jest pełnym winy i żalu, kiedy się patrzy na śmierć własnej siostry, czy nagle zobaczy się cud Bożej opatrzności. Jak gwałtownie zbliżają się czasy Jezusowe do dziś i do mnie. I jeszcze w jednym momencie, kiedy się czuje wyraźnie, że w moim pokoju jest dzisiaj Bóg. Czuję to. Wiem.

Ewangelia ożywia się. Trwa. Widzę to. Żyje tym samym nieśmiertelnym echem.

A potem - znowu szarość dni pracowitych. Cicha modlitwa. I pamięć - było mi tak dobrze. Nie mam czasu. Robota czeka. Weź ją Boże, w swoją opiekę. Mądrości Przedwieczna, oświeć mnie. Potrzebuję tego.

I znowu wiem, że w nieoczekiwanej chwili znajdę się w ewangelicznych czasach tamtych zdarzeń powtarzanych obecnie nieomal dotykalnością Boga. Ewangelia przecież żyje i jest. To mnie tylko czasami tam nie ma. Jestem za bardzo zajęty światem.

9. Naucz nas modlić się

Nikt nikogo nie wyuczy modlenia się. Można pokazać jedynie pewien kanon proszalny. Jezus podał też telegraficzną modlitwę zawierającą wszystko: „Ojcze Nasz". Jak się jest na „szlaku Bożym", to jest tyle okazji otarcia się o Nieśmiertelnego, że przybliżone nawet wyczerpanie nie byłoby możliwe. Wyliczanie okoliczności modlitwy byłoby truizmem i chęcią ograniczenia ducha ludzkiego w wyrażaniu swoich zachwytów.

Nie ma potrzeby definiować modlitwy, bo jest ona znamieniem żywiołowości. Modlitwa to możność bycia wobec mojego Ojca. Trudno być żebraczym dziedzicem Odkupienia, a modlitwę zawsze łączyć z magazynem potrzeb doczesnych. Jest wiele okoliczności zachwytu, podzięki, oniemienia ze spotkanego dobra, przypomnienia Bogu, że jestem. Nic więcej. On sam wie, czego potrzebuję. Uwielbiam Boga z racji przejrzanego planu w stosunku do mnie. Podzięki na „drogę", za to, że tyle wiem. Tak dużo rozumiem. Za ocalenie, że mnie nic nie spotkało zwykle trudnego w takich okolicznościach. Za spotkanych ludzi. Mogę obok daru modlitwy złożyć mojemu Ojcu wykonaną pracę. A za spotkane upokorzenie nie mam nic do powiedzenia Bogu? Kiedy indziej dać coś ze zdrowia, na odmianę z choroby dać. Ja wiem, że Bóg sobie pożycza mój czas zwracając go z hojnymi odsetkami w formie błogosławieństwa. Nawet każdy rozdział tej książki, czyż nie może być ofertorium złożonym przez te ludzkie dłonie? Uczyń moje sprawy Twoimi sprawami. Dalej już wiesz...

Zresztą stworzył nas Bóg jako swoje dzieci i kazał się nazywać Ojcem. Cóż więc dziwnego, jak się uczepimy Boskiego rękawa wypowiadając co chwila jakieś życzenie, jeżeli ono nie jest sprzeczne z Jego wolą. Chciałeś nas, Boże, mieć jako dzieci, miej nas za takie. To najprostsza rola modlitwy, a co tam głupawe dzieci sobie w nią wsadzą, to i tak uzgadniają z Twoją wolą. Nic się więc nie przemyci niewskazanego. A sam obrazek dzieci potrzebujących Ojca jest tak bardzo ewangeliczny, że nie ma potrzeby go retuszować w imię filozoficznych i teologicznych racji. Trochę koloratury i tak zwanych „dociekań" (przypomina jęczące rynny podczas deszczu) nie musi być wykwitem naszego obrotu głową. Modlitwa sama w sobie, ta nieokreślona w swej naturalności, jest tak piękna i prosta, bo codziennie zwykła. Dziwne, bo nie potrafię uzasadniać potrzeby modlitwy. Wydaje się po prostu nie udowadnialnym aksjomatem wiary, samym przez się oczywistym.



10. Jeśli się nie staniecie jako dzieci...

Retro jako styl mody może okazać się na niedługi czas atrakcyjne Retro jako ewolucja wsteczna jest absurdem życia, jednak dokonuje się z reguły jako lewa strona ontogenezy. Zajmuje się nią geriatria. Przepis Jezusa na zbawienie wydaje się mało aktualny przy obecny stanie wiedzy, odpowiadał mentalności współczesnych Jezusowi. Postęp ludzkości jest tak szybki, że coraz częściej dostaje się zawrotu głowy pytania: dokąd i czemu tak prędko? Dokąd coraz szybciej? Idololatria postępu jest chorobą psychiczną obecnego człowieka. Wszelkie wskaźniki objawów tego postępu przemawiają za przyspieszeniem w kierunku narcyzmu umysłowego. Nie zdajemy sobie sprawy, jak nastolatek, że w każdym mechanizmie napęd bez hamulców jest aktem samobójczym. W dodatku trzeba być bardzo kwalifikowanym analfabetą inżynieryjnym, by nie wiedzieć, że przyspieszenie i wzrost pędu wymaga proporcjonalnego zabezpieczenia wytrzymałości poruszającej się konstrukcji. Na to ostatecznie nie trzeba nawet być uczonym, wystarczy przeczytać książkę J. Meissnera o historii polskiego lotnictwa, kiedy maszyny rozlatywały się w powietrzu albo podczas lądowania.

Osobiście nie przywykłem do poprawek stosowanych wobec Jezusa a więc do czegoś, co można by nazwać maleńkim współczynnikiem pomyłek, które nowoczesne odczytywanie Ewangelii musiałoby skorygować.

Tak stawiając sprawę należałoby bliżej określić ów warunek dziecięctwa jako przepustki do królestwa niebieskiego. Skala intelektualna nie jest istotna, skoro rozum ma obowiązek ustawicznego rozwijania się. Można być spokojnym, gdyż jest to na pewno obowiązek bardzo istotny, niż myślimy. Rozwój mózgu nie zależy od zapisania się nawet do najwyższej szkoły, nie tylko do wysokiej. Istnieje mądrość, którą zdobywa człowiek kształcąc się w rozeznawaniu zawiłości życia. Zresztą w jednej z definicji inteligencja jest rozumiana jako łatwość celowego znalezienia się człowieka w zaskakujących sytuacjach. Istnieje mądrość chłopska, miła, rozsądna i głęboka, ale można daremnie poszukiwać takiej mądrości u posiadacza wielu dyplomów, który pamięciowo opanował znaczną wiedzę encyklopedyczną. Mądrość wydaje się być pokorną inteligencją, naturalnym stanem bycia, tym, czym się wyłącznie jest, a nie przerastaniem wszystkich wokół i nawet siebie.

Przyznać zresztą trzeba bezstronnie, że w Ewangelii przy najbardziej rygorystycznej nawet egzegezie tekstu nie można by powiedzieć, że wyrażenie Jezusowe: „Jeśli się nie staniecie jako dzieci..." miało wydźwięk: „Jeśli nie będziecie infantylni jako dzieci, nie wejdziecie do królestwa niebieskiego".

A propos intelektualnego rozgarnięcia, trzeba zastosować pojęcia względne i absolutne jak w ocenie wzniesienia w geografii. Wysokość góry mierzy się bezwzględnie - od poziomu morza, albo względnie - od podstawy góry do szczytu. Otrzymuje się dwie kompletnie różne wielkości. Tak samo jest w ocenie intelektualnego potencjału. W porównaniu dzisiejszego geniusza z człowiekiem neolitu, ten pierwszy ma kolosalny wybieg w górę. Umownie wzięto inteligencję człowieka neolitu. Jeśli zastosuje się miarę względną, a więc stopień wybijania się ponad średnie tło intelektualne współczesnej ludzkości, jest się najczęściej pospolitym niedorostkiem o nieco wyższym poziomie inteligencji niż przeciętnie.

Innymi słowy, nie jest się nigdy idiotą dzisiaj w stosunku do wiedzy neolitycznej, czyli absolutnie mierząc jest się zawsze wybitnym. Ten sam niepospolity i wyniesiony absolutnie piedestał intelektualny w porównaniu ze skalą względną dzisiejszego statusu intelektualnego może się okazać niebywale ograniczony w przyszłości. Niestety geografia intelektualna przedstawia takie dwie miary wysokości umysłowej. Ustalmy zresztą kryteria niedziecinności, a więc poważnego reprezentowania swoją głową niecodzienności naukowej. Znajomość wszystkiego, co się znajduje w doskonałym podręczniku danej dziedziny, nie jest dowodem wybitności umysłowej. To zaledwie wysoki stopień zdobytej oświaty. Wiedzieć znacznie więcej, niż w podręczniku się znajduje, tym bardziej z kilku dziedzin, i stałe pogłębianie - to dopiero uczoność, ale niekoniecznie wysokiej rangi. Tak się sprawy układają po ludzku i pospolicie biorąc. W stosunku do wiedzy Bożej oczywiście
Pozostaje się zawsze daleko na końcu. W sprawach królestwa Bożego i warunków na jego zdobycie, przyznajemy szczerze, trudno być absolutnym specem. Warunek bycia dzieckiem ma domyślnie swoją drugą stronę - na jednym krańcu ufające i naturalne dziecko, na drugim umysłowość nieprzeciętna z pełną wdzięku naturalnością i bezpretensjonalnością.

Pozostał jeszcze problem absolutności i względności nie tylko

W odniesieniu do zdarzeń i czasu dokonanego, ale jeszcze więcej w odniesieniu do niewiadomej, jaką zawiera przyroda i co może wymyślić intelekt człowieczy. Prawdziwa wiedza i mądrość są zawsze małe w odniesieniu do nierozpoznanego. Mimo całej wybitności intelektualnej można zachować naturalny wdzięk i bezpośredniość nie tylko w stosunku do ludzi, ale również do Boga. Co więcej, tam właśnie istnieje inteligentna dziecięcość odbierania Boga.

Innym fundamentem „technologii Ewangelii" jest właściwa miara dla siebie. Po wypełnieniu wszystkiego sobą i zatrzymaniu się na sobie nie ma już miejsca na Ewangelię.

11. Kto nigdy...

Kto nigdy nie miał oczu wyróżniających Boskie spolaryzowanie swojego światła życia... Kto nie doznał nigdy cudu osobiście... Kto nie czuł wiatru błogosławieństwa Bożego... Kto nie dostrzegł ani razu ręki Boga nad sobą... Kto ni razu nie minął się blisko z Bogiem... Kto ani razu nie zgrzeszył... Kto nie miał nawet momentu świadomości, że Bóg jest tuż... Kto nie doznał potopu łaski i Boskiego działania w sobie... Kto w czasie swego życia nie czuł nigdy smaku wieczności... Komu nigdy na myśl nie przyszło depcząc świat, że to Ziemia Święta... Kto w drugim nigdy nie rozeznał anioła, którego Bóg posłał… Kto ani razu w życiu nie zatęsknił za Bogiem, jak dziecko za ojcem… Kto nigdy nie pragnął nagle być dobry i nie wiedział, że to Bóg targnął jego strunę... Kto ani razu w Piśmie Świętym nie odnalazł siebie… Kto ani razu nie czuł, że go wionął wiatr dobra... Kto ani razu z miarą w rękach nie dotknął Nieskończoności... Kto nie wiedział nigdy, że go coś przez własny grób przerzuciło... Komu nigdy nie wyrwało się z serca - Boże, jakie to piękne... Kto o brzasku dnia nie widział ani razu opatrzności Bożej... Kto nie czuł fiołkowego zmierzchu kiedy mu się w duszy niebo kładło... Kto nigdy nie doznał na głos dzwonu jeżenia włosów na głowie od wzruszenia... Kto w szeregu znajomych i spotykanych ludzi nie dostrzegł ani razu anioła posłanego przez Boga... Komu nigdy srebrnego pyłu gwiazd nie naleciało do oczu, aż musiał je mrużyć...

Kto naprawdę nigdy nie odkrył w swej glinie przymieszki Boskiego pyłu, ten nie ukończył swej ewolucji ku człowiekowi, temu brak Boskiego przecinka w jego życiu, temu brak ostrego widzenia, ten ma jeszcze duszę amorficzną, która nie wykrystalizowała się w człowieczy pełny kształt albo, jak kiepski mikroskop, ma niewielką rozdzielczość.

Największą rzeczą nie jest wiedzieć wszystko. Wystarczy wyczuwać, mieć jakiś rezonans nie stąd. Umieć patrzeć po paraboli, nawet ku zakrytemu horyzontowi.

Inteligencja to przestrzeń wewnętrzna. Rozumna pojemność


12. Ty pójdź za Mną

Powołał mnie Bóg z łona matki jak proroka Jeremiasza. Jak każdego człowieka. Powołanie do bycia na tym świecie jest wielką tajemnicą Bożą, a nie tylko urodzeniem się. To, jakim jestem, zawdzięczam Bogu, jego ingerencji genowej. To protopowołanie każdego człowieka przychodzącego na odkupiony świat.

Bóg powołuje wszystkich, którzy z dobrej woli zdradzili choćby tęsknotę za Nim, do królestwa niebieskiego. Nie widziałem Pana i nie słyszałem Go - „a ty idź za Mną". Po latach doszedł człowiek do wniosku, że w dolinie rzeki Kamiennej ręka Pańska „stała się" nad chłopcem. Kamienna droga wiodła na szczyt kamiennej góry. Tam do zakonnika kiedyś rzekł: „Zobaczy ojciec, że Pan Bóg sobie przypomni, co i gdzie w tych górach położył". Tak też było.

Nie ma ludzi zbędnych. Wszyscy są potencjalnymi obiektami zbawienia. Powołanie do Ewangelii jest różnorodne, u jednych takie, u innych odmienne.

Gdybym nie wiedział, że jest Bóg, a więc działa, to musiałby Bóg zaistnieć w ujemnej nieskończoności czasu na podstawie tego, co wiem o przyrodzie. Gdybym nie miał wcale wiary, to wydaje się, iż na podstawie tego, co wiem, zacząłbym moją wiedzę nazywać wiarą nadając jej koloryt transcendencji.

Można dojść do stanu, w którym nie tylko wierzy się w Boga, ale wprost się wie, że On jest na pewno. Wiem, że On istnieje i działa. Wiarą są objęte Jego atrybuty - Miłość, Wszechmoc, Sprawiedliwość, Dobroć.

Wiem z bioelektroniki, że życie jest elektromagnetyczne w swych kwantowych podstawach. Zdaję sobie sprawę, że natura świadomości kwantowej nie może być inna niż elektromagnetyczna. Nie wiem mimo bioelektroniki, jak się światło transformuje w Bóstwo. Nie wiem też, jak przełożyć światło na moje życie, życie zaś na osobowość. Moje trudności jednak znajdują się w kręgu świetlistości. Tam być nie może mroku dezorientacji. To jedynie poszukiwanie w nadmiarze blasku rozeznawczego. Mrużę oczy, by wszystkie światła selektywnie odebrać. Poklasyfikować je.

Po latach spełniło się to, co było wypowiedziane: „Bóg sobie Przypomniał, co i gdzie w Górach Świętokrzyskich położył". Odgałęzione ślady życia sprzed pół miliarda lat to spetryfikowane światło życia. Niedługo później było to już zrozumiałe z bioelektroniki. Życie jest światłem, a paleontologiczne dokumenty to skamieniałe światło ukształtowane w morfologiczny kształt. Powołanie do uprawiania „technologii Ewangelii" wymagało wielkiego przygotowania. Dokonać się musiało rozpoznanie wielu ubocznych, by należycie pojąć całe piękno powołania.

Każdy inaczej słyszy „pójdź za Mną". Nie ma dwu identyków wezwania. A każde wezwanie - Jezusowe.

Pójść za Nim, kiedy woła. Nie wiadomo do czego. Trzeba Jezusowi zaufać. Zawierzyć Mu. Celu nie objawia nigdy od razu. Prowadzi jednak sam. Pewnie i bezpiecznie. Efektywnie.

Powołanie jest niczym innym, jak fragmentem modlitwy, mieści ono w kręgu „Bądź wola Twoja".

13. Ludzie małej wiary

Trzydzieści razy w życiu przeczytać Ewangelie to widocznie za mało by zawsze widzieć wszystko na świecie poprzez nie. Apostołowie oglądali dziwne zdarzenia Jezusowe spokojnie, z zachwytem. Szedł po falach na jeziorze. Ciekawe było, że Piotr nie mógł iść, gdyż brakło mu wiary. Nikt z pozostałych apostołów nie reflektowałby na taki spacer Piotrowy. Woda jest wodą. Na rozmnożenie chleba patrzono nie jeden raz. I to raczej ze stanowiska ludzkiego głodu, który został zaspokojony Na Mistrza patrzono naturalnie. Cuda w Jego rękach udawały się. „Jeszcze nigdy coś podobnego nie widziano." Do cudów można przy- wyknąć, jeśli je ktoś inny czyni i jest się tylko świadkiem. Ewangelia nazywa to krótko: „Nie rozumieli i było to przed nimi zakryte".

Czytając dzisiaj Ewangelie przy ogólnym sceptycyzmie co do cudów czynimy wyjątek dla cudów Jezusowych. Przeżywamy zresztą również słowa Jezusa i znane z lekcji religii zdarzenia.

Po długim, codziennym czytaniu Ewangelii stwierdzamy, że Ewangelia dostarcza ciągle nowych przeżyć, odnajduje się w nich nieznane dotąd treści, które nie towarzyszyły uprzednio lekturze. Łapiemy się, że czytanie przebiegało „na sucho", mniej więcej jak u apostołów. „Nie rozumieli tego." Nie przeżywali.

Będąc zawsze wierzącym doszedłem do wniosku, że czucie Ewangelii może przybierać różne wyrazy. Zainteresowanie, gustowanie w lekturze, dostrzeganie zdań, których nie pamiętam, bym zauważył dawniej, drobiazg jakiś im towarzyszący. Coś nagle staje się adresowane do mnie. Czyta się to samo zdanie po kilka razy. Smakuje się w nim. Jawią się nowe związki z innym tekstem. Niekiedy przychodzi doznanie rewelacji odczuć. Nie rozumiem. Nagle zjawia się coś co mogę określić dziwnym czuciem. Czytając, zaczynam drżąc rezonować z tekstem, wydaje się on mój. Jakby ktoś dotykał mnie w tym momencie, by czuć ciepło sytuacyjne. Czegoś takiego nie było nigdy przedtem. Czyż dopiero dzisiaj czuję całą moją wiarę tamtych czasów?

Niemal widzę zdarzenia w sobie. Dotykam ich oczami. Mam w sobie. Ginie odległość miejsca i czasu. Czytając, widzę, czuję ich bliskość.

A gdyby mi Jezus powiedział: Przyjdź do Mnie po falach? Czy miałbym wiarę? I poszedł? Przecież tam musi zniknąć moja grawitacja. Widziałem ją w życiu. Nie było fal, ale były ostrokrawędziste kwarcyty i runięcie na nie do tyłu. I nic? Nic! Rozumiesz? Nic się nie stało, a były przecież dowody, odciśnięte krawędzie wilgotne na mojej bluzie. Tu nie było grawitacji. Inaczej złamany kręgosłup lub wybity atlas szyjny. Gdyby Jezus jeszcze raz kazał umyślnie upaść w ten sposób do tyłu na głazy? Gdybyś to był Ty, co mi każesz, i aniołowie są gotowi nieść na rękach... Góry Świętokrzyskie. Pamiętne miejsce.

Idąc na operację czuję, że stanie się nadzwyczajna rzecz. Zapaść i uratowanie życia przez Boga?... Reanimacja po wykrwawieniu się?... Nie wiadomo. Coś będzie. Wiem, że tak. We śnie się trafiło, niemal z zupełną utratą świadomości, ale z wiedzą, że stało się straszne nieszczęście. Wstrząs mózgu? I nic... Nie było ciążenia? Aniołowie nie nieśli wtedy na rękach? Czy mam jeszcze zastrzeżenia, że utrata grawitacji w normalnej gestii jest u Boga, skoro w niedługim czasie po wyskoczeniu dysku 50 kg straciło swoją wagę, bym mógł z dosyć wiotkim krzyżem utrzymać ciężar człowieka spadającego z parapetu okna? Czy można jeszcze mieć wątpliwości, biorąc cały ciężar na swoje ręce niezdolne do utrzymania człowieka nawet przy zdrowym stanie kręgosłupa?

Tyle razy „mówił" Jezus w błysku myśli, zanim zdołałem odpowiedzieć. I dokonywał się cud ewangeliczny - utrata grawitacji lub przypływ sił, których nie było.

Widocznie słyszenie wezwania Jezusowego nie dokonuje się w maksimum świadomości i rozmysłu, lecz nagle, niejako bez refleksji.

Przebacz, Jezu, nie czynisz nigdy cudów dla widowiska z ustawieniem się widzów, wstępnym ogłoszeniem - „Uwaga! Zaczynamy!" -dokona się zaraz cud.

Ewangelia jest dyskretna. Nie rzucająca się w oczy. Ale prawdziwa, Ewangelia jest ta sama. Ten sam Jezus. Inne tylko jezioro. Nie te wzgórza. Czas tak krótki jak błysk gromu nie do uchwycenia. Bez przygotowania. Bez zapowiedzi, brakuje czasu na refleksję. Cud się staje się faktem dokonanym i stoi się oszołomionym. Co się stało? Jak? To nic innego tylko Jezus, ciągle ten sam, co wtedy. Czy Jezus się odmienił i doszedł do wniosku, że cuda nikogo nawrócą, jak widzów ewangelicznych? Czy człowiek dzisiejszy, wykształcony i nafaszerowany nauką, nie dowierza mocy Bożej naruszania stałych praw przyrody? Nauczono nas krytycznie patrzeć na świat z tolerancją na cuda w Ewangelii. I o dzisiaj chodzi, o teraz, na oczach naszych przy wszystkich szykanach sprawdzalności empirycznej.

Jak inaczej wygląda Ewangelia - ta sama - i całkiem wydaje się inna choć w zasadzie identyczna.

Czyta się ją. Niejako „na zapas". Nie wiadomo naprzód, w jakim momencie Jezus dokona cudu. Nie nastawia się Jezusowi nowoczesne budzika, kiedy ma dokonać swej praktyki ewangelicznej.

Jeśli chcesz, możesz... Wiem, że tak będzie. Skąd? Czytałem w życiu i w Ewangelii. Zamajaczył znak tożsamości? Nie wiem.

Wierzę, że tak.

14. Żal mi ludzi...

Zajmuje się świat niby wszystkimi, ale świat się dalej toczy, ubędzie jeden człowiek, stu ludzi, tysiąc czy nawet milion. Nic się nie staje. Klęska, epidemia, wojna, kataklizm, szybka wymiana pokoleń, prędzej się opornie łykane idee przyjmą. Czekając w kolejce na przyjęcie przez lekarza ubezpieczalni, jestem tylko numerem, na który przyjdzie czas i po którym jakiś dalszy numer na chwilę zajmie moje miejsce. Mam wartość elementu składowego tłumu, populacji, kropli w oceanie, ziarna piasku na pustyni lub nadmorskiej plaży. Indywidualność zdobywam w pełni dopiero, kiedy kawałek blachy z wypisanym imieniem i nazwiskiem przybiją do trumny. Całe życie być tylko elementem tworzącym kupę społeczną, zbiorowość, nabywać wartości wypromieniowanej z masy człowieczej. Też nie widzi się żadnego ubytku, kiedy nagle braknie twórczego elementu zbiorowości, z której jak zeschłe liście z ogromnego drzewa ciągle zrywa wiatr czasu Śmieszne to życie mimo takiej makabry zindywidualizowania.

rosząc o coś Boga nie jestem elementem ludzkości, niesionym jak drobiny kurzu przez wichurę. Staję się indywidualnością bezkonkurencyjną. Mówiąc do Boga nie trzeba się przepychać na front, by w tej żywej kotłowaninie dostrzegł mnie i łaskawie spojrzał, jeśli nie z miłość ku mnie, to chociaż z tego powodu, że Mu żal takiego egzemplarza ludzkiego jak ja.

Istnieją ludzie, którzy nie chcą Mu się narzucać przy tak wielkich i licznych sprawach, dlatego modlimy się w liczbie mnogiej, nawet jeśli tego nie wymaga liturgia, która z natury jest aktem publicznym. Przyznam, że był długi okres, kiedy nie śmiałem Pana Boga trudzić drobiazgami, „zmuszając" Go do wysłuchania. Ale była Istota, dla której życie składało się z drobiazgów i wielkich nieskończonych połaci Bożych na ziemi - Maria. Moja Madonna Świętokrzyska od Codziennych Spraw.

A przecież przekonałem się tylekroć, że dla Boga pojedynczy człowiek ma wagę całej ludzkości, gdyż zbawienie prócz akcentów ogólnoświatowych jest przecież najbardziej imienne. Nie jestem personalnie traktowany dopiero na cynkowanej blasze. Po raz pierwszy w Polsce, podczas jej całego tysiącletniego chrześcijaństwa, był papież. Cudowna i upalna bezchmurna pogoda. Wróciłem z sanatorium w Reptach. Za tydzień czy dwa muszę jechać na zajęcia uczelniane. Serce przy zmianie warunków nie przyzwyczaiło się do nowego, złapało gdzieś arytmie. Gdy dojeżdżam do Lublina, robi mi się słabo przy sercowych objawach. Na uczelni godzinna narada z asystentami i trzeba kończyć, gdyż serce dokucza w dziwny sposób. Przed naradą mignęła postać lekarki, która bywała na moich wykładach, nie widziałem jej już od dwóch lat.

Po naradzie wchodzi ta lekarka. Już miała kwiaty, szła kogoś odwiedzić z racji chyba imienin. Jakaś siła kazała wracać natychmiast do mnie z przystanku autobusowego. Nie było rady. W porę zajęcie się pulsem, rozcieranie zimną wodą, masaż serca. Propozycja EKG. Czuwanie nade mną nazajutrz i wyjazd ze mną, by towarzyszyć w drodze i na miejscu aż do uspokojenia się albo wyjaśnienia sytuacji.

Dziwne. Nie rozumiem. Czyjeś serce ludzkie w pociągu potrzebuje pomocy. Jakaś siła zawraca kogoś innego i przeinacza cały plan. Od dwu lat nie widzieliśmy się na tej samej uczelni.

Upały były nie do zniesienia w mieście. Arytmia poważna. Nieraz Przychodziło na pamięć, jak Jahwe chciał zabić Mojżesza na pustyni. Wyrywało mi się niekiedy - Boże, bo mnie zabijesz słońcem i upałem. Spaceruję na bocznej ulicy bez ruchu kołowego. Duszno, brak oddechu. Boże, bo mnie zabijesz. Gdyby tak rzęsisty deszcz... O Boże, chociaż na chwilę. Zasnuwa się niebo szybko chmurami, nawet nie uchodzę do domu, choć niedaleko. Pod okap najbliższego dachu. Ulewa prawie godzinna. Z rozkoszą wchłaniam wilgoć, ciesząc się bąblami ciężkich kropel deszczu na kałużach.

Nieskończenie dobry jest Bóg. Moje biedne serce może oddychać i bić rytmicznie. Jakież zdziwienie nazajutrz, kiedy listonosz powiedział, że 300 m dalej nie było w ogóle żadnego deszczu, tylko tutaj i najbliżej. Nie mogę się nadziwić.

Zaprawdę, nie jest ważne, komu się to przytrafiło, jedynie Komu należy to zawdzięczać. Co za manifestacja ewangelicznej troski Jezusa, któremu żal ludzi, że trzy dni trwają zasłuchani. Ta dobroć ma tu swoją wymowę. Biorcą może być każdy. Jeszcze bardziej o tym przekonała piękna w swym wyrazie obserwacja około 600 km kwadratowych powierzchni z wysokości klasztoru świętokrzyskiego w pochmurny szaroczarny dzień. Na ogromnej płaszczyźnie padał jedyny promień słońca na wiejskie domostwo i otaczające je podwórko. Uśmiech nieba dla bezimiennej człowieka. Sytuacja indywidualizacji błogosławieństwa i łaski Boga.

Nie ma ludzi zagubionych w nieskończoności miliardów osobniki na ziemi. Nie ma bezimiennie ginących w nadmiarze trosk ludzkich, i które by nie spojrzał Bóg. Nie ma wreszcie istoty ludzkiej tak nikłej żeby nie była dostrzeżona przez Boga. Bóg ma nieskończoną rozdzielność obserwacyjną. Nie widzi jedynie masy na nasz sposób.

15. Nie wiecie, czyjego ducha jesteście

Przepraszam Pana Boga za moją niedyskrecję. Zaglądam Mu w Jego odwieczny pulpit sterowniczy, według którego uruchomił Wszechświat, życie, człowieka. Ciekawy jestem, jak to się dokonało. Nie popełniłem nietaktu, kazał się nazywać Ojcem, wolno mi więc zaglądać do warsztatu Ojca, przecież jest on poniekąd moim warsztatem. Bóg lepił systemem garncarza, jednym aktem woli zakodował swoje postanowienie (ach, ten ludzki słownik w zastosowaniu do Boga, ale innego nie mamy). Na pulpicie zasygnalizował się pierwszy promień światła, że jest obecny, a nie było go w ogóle. Bóg naciska następne guziki tablicy sterowniczej, gdzie dalej już wszystko jest przewidziane - powstanie Wszechświata, narodziny życia, zjawienie się człowieka i wreszcie świat powstały pod działaniem inteligencji ludzkiej.

Wiele tajemnic przekazał nam Bóg o sobie samym, o wzajemnej relacji z Nim, ale tę jedną – życie - zakrył, polecając ją czynić sobie poddaną. Prawo człowieka do badania przyrody zjawiło mi przed oczami. Chcę Ziemię i Niebo uczynić najbardziej poddanymi badaniu. Stąd ten cały wysiłek, z wiarą, że tak poznam, jak się faktycznie przedstawia. Nie rozdzieram Boskiego pulpitu, przyglądam się i podziwiam jego genialną konstrukcję. Nie ma tylko gałki czasu. Bóg nie operuje czasem. Jest wieczny.

Ciekawi mnie program Boży wyrażony konstrukcją sterowniczego pulpitu. Zakreśla mi Wszechświat wielkie epicykle i mniejsze: do których dochodzę jako do mądrości świata.

Na pulpicie Boskim obok Wszechświata włączony jest system słoneczny, ma on kiedyś powstać. Patrzę dalej - życie... Z czego? Z materii i światła, bo te już są, stały się razem z Wszechświatem. Patrzę dalej - organizmy. Kiedyś chyba życie będzie podlegało procesowi ulepszania... Czyżby ewolucja? Zapewne. Tam dalej włączony nowy epicykl - ludzki, szczególnie jakoś upodobany przez Boga, bo tam przy wgniecionym guziku Boskiego pulpitu specjalne wyróżnienie. Bóg ma zamiary wobec tej istoty jakieś wyjątkowe.

W epicyklu życia we Wszechświecie strzałka w kierunku człowieka. Powstaje nowy epicykl Wszechświata, ale w epicyklu człowieka ujawnia się nowy przycisk wgnieciony - świadomości, przy którym ja sobie notuję synonim - dusza. Zakreśla ona nowy epicykl, zwany przez filozofów noosferą. I dalej Nieskończoność.

Czy to moje odczytanie, a właściwie tylko sylabizowanie prawdy, jest słuszne? Człowiek ma wszystko z Wszechświata, światło i materię. Człowiek uczestniczy w całym olbrzymim epicyklu Wszechświata zwanym życiem. Nazywa się to dzisiaj w biologii ewolucją filogenetyczną, a jej zwięzłym streszczeniem jest ewolucja zwana ontogenezą. Zamyka więc człowiek w sobie wszystko, co z ręki Bożej wyszło wcześniej.

Od niepamiętnych czasów epicykl ludzki lokalizował się jakimś instynktem w Nieskończoności. Człowiek znajdował siebie w tej górnej granicy, gdzie kończy się czas przyszły gramatyczny, a otwiera bezczasowość, w której jest sam Bóg. Tam można zatopić swoją egzystencję zachowując w oczywisty sposób osobowość, czyli indywidualność. Gdyby nie przyjście Jezusa, wiedzielibyśmy o tym epicyklu Nieskończoności tyle, ile przeczuwał człowiek neolitu, albo i wcześniejszy. Zbiegają mi się przed oczami dwie nieskończoności - ta Wszechświata i ta druga, graniczna mojej egzystencji jako koniec mojego epicyklu biologicznego, czyli życia. Tu na przejściu jest wąskie gardło śmierci biologicznej. Nie wolno mi świadomie uchwycić momentu przejścia biosfery do ostatecznej Theosfery. Mam się znaleźć w nowej sferze podobnie, jakbym budził się z narkozy po operacji.

Przyznać muszę, że na epicykle Wszechświata patrzyłem trochę jak rzemieślnik znający się na astronomii, kosmologii, biologii i nieco mędrkujący, kończąc na Objawieniu właśnie przyniesionym w Ewangelii. I tak rondo się zamknęło przyjmując obieg niemal rotacyjny. Przecież wieczny w ostateczności. Czyżby mi się schodziły dwie nieskończoności, ta Wszechświata i ta druga Boska? Wszystko, a więc każdy wymieniony epicykl jest Boski od początku aż do spełnienia... Tu się zawahałem. Do spełnienia przeze mnie? W tym kolosalnym układzie epicykli widzę wszędzie potencjalnie siebie, obecnie i w przyszłości. Czy sens życia jest zawarty w Ewangelii? Myślę, że tak. Jako człowiek każdy z nas ma całą nieskończoność w sobie - „w lewo"

i „w prawo".

Życie człowieka jest pełne, nie może łapać pustki jak silnik niepracującymi tłokami. Sama kontemplacja tego układu z człowiekiem jest kolosalna, w pierwszym zetknięciu szokująca. I w tym samym stopniu prawdziwa.

Dla pojęcia Ewangelii trzeba albo wiary nie analizującego dziecka albo niezwykle przepastnej wiary mędrca.

16. Asymilacja Ewangelii

Ewangelia jako dzieło literackie przedstawia maksymalną treść przy minimalnych środkach ekspresji. W takim kształcie może być dziełem literackim powszechnie aktualnym w czasie i miejscu. Nawet poszczególni autorzy relacjonujący życie Jezusa mówią o tych samych zdarzeniach w sposób zindywidualizowany. Emocjonalny odbiór faktów jest zwykle niepowtarzalny. Nazwijmy to, używając analogii biologicznej, asymilacją zdarzenia. Biologiczna analogia asymilacji jest tu w zupełności usprawiedliwiona, skoro z woli Jezusa Eucharystia ma być spożywaniem Jego Ciała i Krwi. Proces asymilacji jest swoisty dla każdego osobnika, choć w zasadzie taki sam. Asymilacja Jezusa przez człowieka w Eucharystii jest nie mniej istotna niż procesy

biochemiczne.

Pozostajemy przy terminie asymilacji Ewangelii jako zindywidualizowanym odczuciu, odbiorze, rozeznaniu czy pojmowaniu. Miłość zdrowia rodzi się w chorobie. Kocha się chleb podczas głodu, najwyższą cenę posiada zwykła woda podczas pragnienia. Pełną asymilację Ewangelii zdobywa się przy nagłym odebraniu kontrewangelii albo w sytuacji, gdzie pomóc może jedynie Jezus. Trzeba się znaleźć w głodzie dobra, doznać posuchy życia. Spotkanie z Jezusem musi być rewelacją jak było kiedyś dla Andrzeja i Piotra, dla Jana Chrzciciela, Samarytanki, Marii z Magdali, Marii i Marty z Betanii, Natanaela. Szok spotkania zamienia się w fascynację, przechodzi w dyskretną miłość, zmienia się w pełną uroku przyjaźń. Bezpośredniość przy olbrzymiej różnicy wielkości zawsze fascynowała stronę mniejszą. Rozczytywanie się w Ewangelii staje się powolnym pogłębianiem doznań, a z punktu Bożego jest okazją nowej łaski zbliżania się do Jezusa. Nie rozumiem dotąd, co mogło fascynować 14-letniego wyrostka w codziennej lekturze Ewangelii, skoro nie czytywał poza tym w ogóle książek. Co za wdzięk mogły jego oczy widzieć w ewangelicznych epizodach i paru wyobrażeniach ilustracyjnych z podręcznika do lekcji religii. Czym wytłumaczyć tę dziwną mistykę ewangelicznego doznania w najgłupszej fazie dojrzewania chłopaka poszukującego własnego wykrystalizowania bez napiętych dysonansów. Ewangelia widocznie i w takiej sytuacji działa nadzwyczajnie, nie jedynie na zasadzie rozrachunku możliwości oraz ich braku.

Wyrostek nie odznaczający się niczym poza nieśmiałością, zafascynowany Jezusem, ucieka w wymarzony świat Ewangelii, bo Jezus kazał opuścić dla Niego rodziców, rodzeństwo, czyli najbliższe i najdroższe osoby w tym okresie życia. Dziwne zakochanie w Jezusie. Może Jezus tak działa na dzieci, które poczynają Go więcej rozumieć niż niejeden biblista?

To jest ów intymny wpływ Ewangelii nie hamowany jeszcze względami życiowymi, wpływ, którego nie da się opisać, ponieważ w każdym wypadku jest niepowtarzalny i niemożliwy do przewidzenia. Przy tym chłopaczyna nie był kolekcjonerem obrazków religijnych, ale raczej minerałów, chemikaliów. Obok tego posiadał autentyczną pamiątkę po pradziadku z Ziemi Świętej - krucyfiks i suszone rośliny z Getsemani, palmę używaną przez polskich Żydów w czasie któregoś ze świąt.

Ewangelia pozostała do dzisiaj księgą do odczytania, choć wieki ją sylabizowały. Zawiera jeszcze treści przez nikogo nie wydobyte.

Jaką technologię przyswajania ewangelicznego świata zastosuje Bóg w obecnych czasach? Na pewno zaskakującą i wielowariantową, w różnych okolicznościach osobniczego wieku i poziomu.

Przy coraz szybszej dewaluacji epok oraz ich ideałów będzie się zmieniał sposób odczytywania Ewangelii. Być może to, co stanowi nasze zdobycze zaktualizowania Ewangelii, okaże się w pełni dojrzałe dopiero w następnej epoce. Synchronizacja ogólnego tła epoki z ideałami ewangelicznymi nie dokonuje się zbyt dokładnie, dlatego rozpoczęty ferment ewangeliczny może swój proces ukończyć dopiero w następnej epoce. w każdym razie obecny użytkowy scjentyzm ma swoją lewą stronę zapotrzebowania na ewangeliczną bezinteresowną miłość; jest człowiekowi nie tyle zimno na świecie, ile jakoś pusto przy zapewnieniu względnego komfortu życia. W tej sytej części świata jest głód miłości i głód dobra.

Nie wydaje się wykluczone, że siły przeciwne nazywane biblijnie Antychrystem poczną mobilizować swoją epokę. Byłaby to nowa sytuacja społeczna mocnego ucieru dobra i zła w imię dwóch różnych ideałów, obu jednak wspomnianych w Ewangelii.

17. Ruchoma szkoła człowieczeństwa

Wszyscy wokół chorowali, tysiące ludzi. Nie chorował nigdy Jezus i Jego uczniowie. Życie było tak wartkie, że na chorobę i słabość nie byłe już chyba czasu. Apostołowie należeli do uczniów, którzy nie opuścili ani jednej lekcji w tej szkole. Uczestniczenie w ruchomej szkole zaskakiwało ciągle nowym tematem lekcji, a co więcej, doświadczeniem
życiowym, które grało rolę egzaminu, niekiedy zbiorowego kolokwium urządzonego im przez Mistrza. Burza na morzu i mała wiara, brak chleba w łodzi, spór o pierwszeństwo, petycja o-ministerialne teki dla Jana i Jakuba przy interwencji ich matki. '

Można się tak zgonić robotą, że na chorowanie nie starcza wolnej czasu ani miejsca. Przeskakuje się wówczas chorobę, niemal nie zauważa się niewielkiego wytrącenia ze zdrowotnego pionu. Bardzo często poza świadomością zatraconego w poszukiwaniu ustawicznej pracy dobry Bóg przerzuca impetyka przez jego grób. Ile razy było to w moim życiu?

Jeśli się nie jest gapowatym, można przy odrobinie obserwacji i porównawczej analizie zdarzeń nawet dosyć dokładnie obliczyć, razy Bóg przerzucał człowieka ponad jego mogiłą. Bez przesady zdarzyło się to 19 razy na pewno u jednego osobnika. Wątpliwych nie rachuję. Co myśleć o ewangelicznej szkole? Dlaczego tak licho zdawane egzaminy, czemu tyle tremy, obaw, niepokoju? Dlaczego nie bezgraniczne - ufam Ci, Mistrzu. Przy Twojej obecności nic mi nie zagraża najwyżej kolejny cud. Przecież czegokolwiek dotykałeś, to było cudem. Nie żyję po sąsiedzku z Tobą ani tym bardziej w tym samym pomieszczeniu. Jestem jednak na styk z Tobą przez Twoje Ciało i Bóstwo. Twoja natura penetruje moją, jestem jak kryształ wprawdzie mętny, ale przepuszczający Twoje promieniowanie. i

Świat Ewangelii to ustawiczna obecność Twoja i bycie w zasięgu Twojego wzroku.

Nie wszystkie kolokwia zdawałem pozytywnie. Nawet ostatnio, kiedy zapytywałem, czy wziąć w rachubę możliwość operacji, po uzyskaniu odpowiedzi, że tak, zamiast podziękować w pierwszym odruchu było zdziwienie. A był przecież test do wypełnienia. A wypadło, że trzeba umrzeć, czy nie należy się podzięka za Twoją decyzję? Po tylu cudach, po tak zawrotnej miłości, po tylu dowodach dotykalnej Twej ingerencji? Kiedyś, będąc bardziej dziecinnym, mimo dorosłego wieku prosiłem Cię o prolongatę w pacia conventa, odkładając w pewnym wypadku sprawę o 10 lat. Ja coś więcej wiem, przebacz, podpatrzyłem, choć to nieładnie podglądać - pożyczałeś czasu na moją chorobę i zwracałeś z dużym odsetkiem. Wiem o tym. Nie udawaj. Tak było na serio. I to nie jeden raz. Jeśli Bóg przystaje na wstępne układy z człowiekiem, to mimo woli musi się zawiązać jakaś bezpośredniość, może nawet rodzinność. To nie nasza wina, jeśli druga strona zezwala na to niebluźnierstwo. Jak zwykle Bóg się ukrywa poza parawanem naszej energii, wytrwałości, zdecydowania z lekkim uśmiechem, najlepiej wie przecież, skąd się wzięły te pozytywy. Bóg jest również dystrybutorem dynamiki i czynnikiem mobilizowania sił ludzkich. Ale niech tak będzie. Mali potrzebują dużych złudzeń.

Jak w każdej szkole, tak również w tej wędrownej szkole ewangelijnej są uczniowie, którzy nie porzucą nigdy tępoty umysłowej, zresztą nie wiedzą o niej. Bywają zwykle wybitni z natury, mniej z praktyki, ale również wykształceni w ujmującym, naturalnym człowieczeństwie. Studium w tej szkole jest dożywotne z zasady. Nie dostrzega się, że mija czas. Chodzenie za Mistrzem nie nuży. Wydaje się ciągle dzisiejsze. Istnieje złudzenie czasu teraźniejszego w dużym kawałku. Nic dziwnego, jedyny to przecież realny czas człowieka. Byłej chwili już nie ma, następna jeszcze się nie dokonała. Jest teraz.

„Jeden jest Nauczyciel wasz - Chrystus." Życie chrześcijańskie do ukończenia szkoły Jezusowej, czyli codzienna nauka człowieczeństwa. Szkoła najwyższej kategorii, bo prowadzona przez jedynego Nauczyciela. Nieodzowna jest wreszcie matura kończąca naukę. Egzamin dojrzałości. Szczęśliwi, którzy się czegoś w tej szkole nauczyli. Szczęśliwi, że stali się ludźmi.

Chrześcijaństwo ma dużo z perypatetyków - uczenia się od Mistrza niejako w drodze, przy nadarzających się okolicznościach życia. Skala pomocy i trudności naukowych jest tutaj kolosalna. To w rzeczywistości miłe, lecz intensywne studium.

18. Gdzie Ty, tam ja

Szukam Cię chodząc za Twoim cieniem, a raczej odpryskiem światła. Doganiam Cię przez dziesiątki lat i ciągle mi tak samo daleko, jak na początku. Dotykam Cię, wyczuwam, że to Ty, choć nie mam empirycznego dowodu na słuszność tego sądu. Jeśli miałbyś mnie odejść bez łaski i błogosławieństwa, to raczej zabierz mnie z sobą tam, dokąd idziesz. Nic mi po życiu bez Ciebie. Ja się nie nadaję do bycia w Twojej nieobecności. Niczym stać się już nie mogę, skoro zaistniałem z Twej woli. Wrócić do próżni nie mogę raz powołany do życia. Posiadam wektor - ku Tobie. Nie ulegam złudzeniu. Mam jeden stopień swobody - ku Tobie. Skoro wiem o tym, moim przeznaczeniem jesteś Ty. Dobrze, żeś mnie wziął w niewolę przeznaczenia. Akceptuję ją i to się nazywa moją wolą. Jeśli poza Tobą nie ma niczego, wobec tego nic się nie może dokonać poza Twoją wolą. Nie chcę się buntować, gdyż powrotnej drogi, nieskończenie długiej i nie znanej mi, nie podejmę. Na tyle poznałem Ciebie i siebie, że widzę jedyny determinizm - uznać Ciebie z wszelkimi konsekwencjami. Zresztą lubię gonić w nieskończoność. Lubię zawody prędkości ze światłem. Z tachionami szybszymi od światła. Ponoć są nieskończenie prędkie. Ale to wyklucza już wolną we u mnie. Znać przyrodę, to wybrać Ciebie, to stać się Tobą, w Tobie i przez Ciebie.

Ja się do życia poza Bogiem nie nadaję. Zbyt dużo już wiem. Nadto wiele poznałem. Nie dziobałem nigdy wiadomości jak kura na podwórku, nie widząc związku między jednym ziarnem a drugim. Jedynie kurzy mózg pracuje na zasadzie muzycznego staccato.

Ale skąd się bierze u człowieka rachunek nieskończonościowy? Nawet u człowieka prymitywnego. Skąd się poczęło dążenie do nieskończoności, skoro widzi się same wymierne rzeczy wokoło? Skąd i jak się wykołysała tęsknota za nieśmiertelnością? Czy wewnętrzna powierzchnia człowieka przewyższa znacznie powierzchnię zewnętrzną? I w jakiś dziwny sposób, określany jako psychologiczny, istnieje wewnętrzna gęstość zdarzeń przewyższająca wielokrotnie pojemność mózgu? Jak dalece kondensacja informacji jest możliwa w mózgu? Przede wszystkim, dlaczego dochodzi się do pojęć nieskończonościowych, do możności zakreślenia Absolutu, do wyobrażenia sobie boskości, nieśmiertelności Boga i własnej? Jak połykając mierzwę przyrodniczą trans- formuje się ją na takie wielkości? Czy jakiś nie znany nam metabolizm pojęciowy daje ten nieznany, dialektyczny skok od materii do Boga, od zwierzęcia do człowieka? Czyśmy już rzeczywiście pojęli wszelkie tajemnice przyrody? Skoro człowiek należy do przyrody i tak przyrodnicze wnioski wyprowadza, czy nie są one przypadkiem niedorzecznością? Czy nie jest człowiek wyłącznie tworem przyrody, Bóg jest nieodzownością przyrody, jeśli ma ona doprowadzić z próżni do materii, z materii do jej ożywienia, z witalizacji materii do Boga? Analityczne szarpie myśli nie doprowadzą nigdy do syntezy zamykającej się w kuli o nieskończonym promieniu.

Tyle rzeczy zaskakiwało mnie w badaniu przyrody. Co bardziej myślący naturaliści nie wykluczają żadnej ewentualności jako niemożliwej w przyrodzie. Tyle nieprawdopodobnych rzeczy okazuje się w jakimś okresie nagle pospolitością rozwiązań przez przyrodę. Mówienie dzisiaj „nie" w naukach przyrodniczych może być oznaką przedszkolnych wiadomości o naturze. Ile stopni swobody posiada przyroda? Prawdopodobnie nieskończoną. Zdarzyć może się tam wszystko, zwłaszcza przechodzenia z fazy w fazę. Czy w najgłębszych racjach przyrodniczych istnieje dno w nieskończonej głębokości, dno, w którym odbija się Boska twarz?

Lubię wyścigi na nieskończonym kosmodromie poznania. Lubię gonitwy dopędzające nieskończoność. Lubię spirale problemowe zawijające się sprawniej niż mgławice. Nic nie wskazuje, że nie wolno mi się przesiadać z pierwotniaka na człowieka, z człowieka na Boga operując ciągle w obrębie rzeczywistości. Ewentualnie skracając szereg przeskoków od próżni trafić od razu na Boga.

Lękliwe umysłowości nie dochodzą do niczego poza skończeniem oficjalnego kursu nauk przyrodniczych o pozytywistycznym posmaku pewności. Lękliwy nie odkryje nigdy nowego lądu, nie zaskoczy go objawiona prawda, której nie znał. Ostrożność jest pewną drogą do śmiertelnego końca bez konfliktów intelektualnych, bez zaburzenia skarbca zardzewiałych prawd.

W problemowym gąszczu trzeba mieć odwagę i siłę lwa oraz przeświadczenie, że nie było jeszcze dotychczas największych pożeraczy problemów. Problemy ścigać, a nie być tropionym przez nie. Bóg nie wymierzył człowiekowi granicy poznania swych dzieł. To mój największy stopień swobody. Doprawdy nieskończony w możliwościach. Cena jest obojętna. Dla rzeczy wielkich nie ma skończonych cen.

Daj mi maksymalną pojemność głowy zdolną do objęcia Twego dzieła twórczego i Ciebie. Upoważniam Cię i proszę o rozbudowę mojego umysłu i serca. Przez mądrość i miłość uchwycić Ciebie w istocie. „Nikt nie zna Syna, tylko Ojciec, ani Ojca nikt nie zna, tylko Syn i komu by Syn zechciał objawić" (Mt 11,27)..

19. Nieewangeliczny człowiek

Poszukujemy Jezusa z Ewangelii, tego typowego Jezusa wzgórz Galilei, Jezusa z Naim, Betanii, Kafarnaum, Kany, Jerozolimy, Jerycha. Jezusa bez licznika spełnionych już dzisiaj cudów, niestrudzonego, Jezusa Uzdrowiciela, miłośnika wróbli, wplatającego dzieci do przypowieści. Jezusa przede wszystkim - człowieka. Niestrudzony Nauczyciel rysował kształt przyszłego człowieka Ewangelii. Wydobywał z tłumu ewangeliczne wartości nieświadome swego zadania. .Gdyby zapytać Jezusa, kogo On poszukuje obecnie na ścieżkach świata? Czy dzisiejsza Maria i Marta uwierzyłyby, że Jezus potrafi wskrzesić ich brata? Czy istnieje choć jedna wdowa z Naim, która po stracie syna byłaby gotowa uwierzyć, że Jezus mógłby jej syna powrócić do życia? Czy znalazłby się jeden inteligentny i wykształcony współcześnie Piotr, który widząc Jezusa zaryzykowałby powiedzieć: „Jeśli to Ty jesteś, każ mi przyjść po falach"? Czy znając prawo Archimedesa miałby odwagę wyjść z łodzi w burzliwe jezioro, gdyby mu Chrystus powiedział wówczas „Chodź"? Gdzie należałoby dzisiaj szukać analogii do syrofenicjanki żebrzącej z bezgraniczną wiarą o zdrowie dla córki?

Przede wszystkim nie znalazłby kandydatów na uczniów i apostołów. Pierwsze pytanie na wezwanie byłoby: A ile będzie miesięcznie? Jaka premia? Obietnica odpłatności na tamtym świecie nie urządzałaby nikogo. A wzięcie krzyża i naśladowanie Mistrza to za mały bodziec ekonomiczny.

Nieewangeliczny człowiek jest najpospolitszym podgatunkiem w antropologii. Nawet po trzyletniej szkole odbytej przez apostołów w konkretnych przypadkach byli oni nadal nieewangeliczni - wątpili w Jego zmartwychwstanie.

Pseudoewangeliczni ludzie dziś poszukują rozwiązań na zasadach cybernetyki, a więc naśladowania gestów Jezusowych: nakładanie rąk, wzniesienie oczu do nieba, przyzywanie zdrowia, skupienie się. Jezus to po prostu boski Radiesteta, który nam nie przekazał, z jakimi praktykami mi łączyło się Jego uzdrowicielstwo. W dobie informacji i sterowania wszystko podlega manipulacji. Tylko sprawnie obracać rękami, a przyrząd zaprogramowany sam odpowiednio zareaguje.

Nic w Jezusie z Jego wnętrza, nic z człowieczeństwa przejaśnionego boskością. Informatyka dokonywana według określonych reguł jest jest prostu zawsze pewna.

Nie ulega jednak wątpliwości, że pierwszym informatykiem i cybernetykiem był Jezus. On już mówił o „wejściu" pokarmu przez usta i „wyjściu", broniąc się przed rytualizacją obmywań faryzejskich. Jego „wejście" i „wyjście" stanowi skrajny rozstaw osi biologii i psychologii człowieka, o czym automatycy nie mają pojęcia. Habilitowana wąskość intelektualna i utytułowana ograniczoność rozeznania przyrody widziałyby moc Chrystusa nie w treści, lecz w formie. Wystarczy człowiekowi dać „cynk" z odpowiednim bitem informacyjnym, reszta toczy się! Wśród kilku zdarzeń ingerencji Opatrzności byłem naocznym świadkiem.

Podczas wycieczki szkolnej na Święty Krzyż, przy zwiedzaniu wielkiego gołoborza pod szczytem, uczennica biegnie po kamiennych blokach przy ogólnym nachyleniu gołoborza 45°. Bieg przyspiesza się, biegnie mniej więcej 10-15 kroków, upadek na twarz, zostaje przerzucona przez głowę. Przymykam oczy, bo tam musi być masakra twarzy, połamanie kończyn, uszkodzenie jamy brzusznej. Okazało się, że tylko lekko draśnięte kolano, nawet nie potłuczone. Widząc to, czy rzuciłby się człowiek z wiarą, że opatrzność Boża podłoży rękę i zapobiegnie nieszczęściu? Ja nie, choć dużo widziałem dziwnych zdarzeń. Opatrzność Boża jest zresztą nie dla życiowej wprawki jak ćwiczenie fortepianowe, lecz w konkretnym zdarzeniu i przy naturalnym niebezpieczeństwie. To nie o wybrany test chodzi, czy Opatrzność spowoduje miękkie lądowanie ciała.

Szczytu wiary nikt jeszcze nie osiągnął. Jezus określił to jako przeniesienie góry w morze, to znaczy wiary w możliwości interwencji Boga, gdyby to takie trudne i niemożliwe było jak przeniesienie Góry Oliwnej w Morze Śródziemne albo Martwe. Jestem osobiście przekonany o wystąpieniu tego rodzaju trudności wynikającej z naszej wiedzy, obserwacji i znajomości praw fizyki. Od niepamiętnych czasów trudnością w przyjęciu bezgranicznej wiary były nie tyle momenty Boskie, co ówczesnej wiedzy. Tymczasem Bóg już niejeden raz obchodził zwyczajny tryb zdarzeń, a człowiek przyjmował to nie zestawiając nigdy z transportem góry do morza.

Gdyby się było ewangelicznym człowiekiem, to trzymając w rękach konsekrowaną hostię, należałoby płonąć żarem tego sąsiedztwa. W obecności Jezusa Eucharystycznego nie ma już miejsca na lęk przed chorobą czy śmiercią, czy też lęk przed krytycyzmem ze strony naukowych rozeznań. Po takim stażu wiary... Po tylu oglądanych cudach, po takim wżyciu się w Ewangelię... jest pewne „ale" jeszcze?

Gdzie jest człowiek ufający Bogu nieskończenie? Wiara nasza dochodzi do krytycznej kreski naszego naukowego rozeznania i należałoby wołać razem z Apostołami - „Panie, przymnóż nam wiary!" Właśnie ta wiara tam dalej poza krytyczną kreską wiedzy jest cechą ewangelicznego człowieka. Pytam po raz nie pomnę który, ale wielokrotnie - gdzie jest azyl ewangelicznych czasów? W pełni chyba w jakimś nie przeanalizowanym jeszcze świętym. A w terenie? Gdzie ewangeliczny rezerwat? Jeśli tego rezerwatu nie posiada się w sobie, nie ma go nigdzie na świecie. To rezerwat również z przechodzącym Jezusem, który jak dawniej pełni tylko dobro.

Pozwól mi w sobie taki kawałek Ewangelii odnaleźć. Jak mi tego potrzeba.

20. Zaufać Jezusowi

Straciłem ufność dziecka. Nie lgnąłem nigdy bezkrytycznie do ludzi. Nie nawiązywałem łatwo kontaktów. Nie wchodziłem, gdzie mnie nie proszono. Nie wszystko, co mówią o mnie czy do mnie, brałem bezkrytycznie. Jest pewna uniwersalna stała - stopień zakłamał i fałszywości. Wiedziałem, że świat inaczej wygląda przed moimi oczami, a odmiennie poza nimi. Rozróżniałem uśmiechy autentyczne i wywołane dla pokrycia blagi lub niechęci.

Znałem proboszcza, który chwalił swego wikariusza przed innymi, jak świetnie mu się z nim pracuje. Każdy chłopak z reguły pakował się, za dwa tygodnie najpóźniej było przeniesienie. Przywykłem do rekomendacji „na rękę" i odmiennej pocztą. Wiedziałem, co znaczą serdeczne słowa wydawcy książki i kompletnie inne przekonanie, które potem ujawniło.

Znam wszystkie tkaniny z zakłamanego przędziwa na udanej osnowie. Wiem, że łatwowierni dopiero po śmierci dowiadują prawdy o sobie.

Podobno cechą inteligencji jest szybkie obliczenie procentowe, ile kłamliwości i fałszu znajduje się w mowie poszczególnego człowieka. Dziecko i głupiec wierzy ludziom. Dziecko - bo jest szczere z natury, głupiec - bo bezkrytyczny.

Tak nas świat modeluje między prawdą a blagą, między uśmiech a fałszywością, między uznaniem i krecią pracą w kawałku ziemi, na której się stoi.

Inteligentny, czyli dojrzały życiowo w pewnym stopniu,czyta Ewangelie. Podświadomie stosuje życiową naukę do Jezusa, przemnażając Jego mowy przez jakąś tam wymierną skończoność, odrzucając wyraźnie uprzedzenia. No i czyta się Ewangelie. Guda? Nigdy ich nie widziałem. Proroctwo - słyszałem o takich rzeczach, ale nigdy nie doznałem w życiu. Nie wykluczam. Po cichu w ogóle tych rzeczy nie uznaję w polityce Pana Boga, choć w Ewangelii nie kwestionuję. Najwyżej mówię - dawniej było inne życie, cuda się działy pospolicie, proroctwa się nie tylko roznosiły, ale nawet spełniały. Powoli Ewangelia staje się czymś w rodzaju słownika Boskich wyrazów obcych.

Nie rozróżnia się na ogół w wierze bliskoznacznych terminów, a jednak zupełnie różnych. Co innego wierzyć w Jezusa jako Syna Bożego, w Jego autentyczną egzystencję między panowaniem Augusta i Tyberiusza, a wierzyć - zawierzyć, czyli zaufać Jezusowi. Uwierzyć w prawdziwość Jego mowy. Akceptować na serio, co On powiedział. Odezwania Jezusowe w istocie są autentyczne, choć Ewangeliści pisali je po Wniebowstąpieniu.

Na ogół wierząc nie kwestionuje się mocy Bożej. To oczywiste. Pytanie - czy Bóg zechce ją tym razem okazać? Ładnie to ujął trędowaty: „jeśli chcesz, możesz mnie oczyścić".

Doniesiono Jairowi, że Córka umarła. Nie ma potrzeby trudzić Mistrza. „Tylko wierz" - powiedział Jezus. Starczyło.

Jest pokorna nieufność wobec Jezusa - prawda, że powiedział o skuteczności modlitwy. Prawda, nie mam żadnych zwątpień w synostwo Boskie, ale czy Jezus będzie się dla mnie fatygował? Czym wart? A to wszystko, co było u mnie i we mnie?

Jezus nigdy nie robił obiekcji. Nie drażnił nigdy interesantów. Zwlekał wprawdzie z uzdrowieniem córki syrofenicjanki, ale tam chodziło o piękny akt samooceny i głębię wiary matki. Jezus się nie namyślał ani rozważał za i przeciw, nie kalibrował proszących, nie odważał cierpienia, czy nabrało odpowiedniego ciężaru. Nie miał innego interesu w tym, tylko chwałę Ojca i dobro potrzebującego. Wiedział, że ludzkie żebry zaspokaja się chlebem i sercem. Nie pobierał premii za ekstra przysługi. Tak absolutnie zaufać Jezusowi jako Bogu? To abstrakcja dla nas. Lepiej jako najlepszemu z wybranych przyjaciół. Przyjaciel bez obłudy, bez rachunku wdzięczności, wszak przyjaciele nawet po 20 latach zgłaszają się po przysługę, której nie jestem w stanie wykonać. Wiem, że na świecie za wszystko się płaci zwykle w niemożliwy dla mnie sposób. Mój przyjaciel Jezus nie jest inkasentem należności za przyjaźń. Wiem, że jej nie wart jestem, ale... On jest nadal przyjacielem. Zrób, co chcesz, nie ja Cię wybierałem, lecz Ty mnie. Chciałbym być niekiedy subtelny, niekiedy niezbyt dowierzający Twej przyjaźni. Przebacz. Znasz mnie. Chciałbym Ci odpowiadać. Nie mogę w pełni. Ale naprawdę, jeśli w tej chwili mówię, że Cię kocham, to jestem autentyczny. Za kwadrans mogę na chwilę zapomnieć o tym. Ale upoważniam Cię do rozciągnięcia tego mojego przekonania na czas i wieczność moją.

Czy mogę Ci nie ufać dotykając własną ręką niejednego Twego cudu? Czy mogę mieć wyrachowanie mojej logiki naukowej, które w Twym języku nazywa się brakiem zaufania? Czy mogę moją inteligencję obracać w garnuszku prawdy przyrodniczej, wątpiąc w Twe proroctwa, skoro tak wiele Twoich słów mi się spełniało? Przecież nigdy nie byłeś księgowym w Boskiej firmie w stosunku do mnie, tylko ewangelicznym Jezusem... Przypomnę Ci tylko jedno zdarzenie porcjowane przez długie lata. Ja człowiek mogę to przedstawić jako sumę epizodów, w których konserwowałeś moje życie na brzegu nieżycia. Nic więcej Ci nie powiem.

To potrzebne innym. Nie mnie. Rozumiem. Taki jesteś zawsze i dla wszystkich. Nie zbrylamy epizodów Boskich w Opatrzność. Dziobiemy ziarna niezwykłości. Jak boska kura.

Strzeż nas od biurowatości patrzeń na Twoją dobroć, na Twą miłość. Daj nam spojrzenie Twoich dzieci, spojrzenie Twoich przyjaciół.

21. Jeśli Ty chcesz...

Jak On zechce, wszystko będzie. Rzeczy niemożliwe stają się codzienne. Przeszkody minimalizują się do zera. W zespole samych przeciwności znajdzie się ktoś, kto przeciągnie stan na twoją stronę. Ochroni cię od lecącego wprost na ciebie gromu. Gdy zechce, zaleczy gruźlicze płuca cieknące krwią. Fala wody stanie się sztywna, a ty pozbawiony grawitacji. W upadku śmiertelnym znajdziesz miękkie lądowanie, nie obrazisz ciała. W głupcu zapali zdroje światła mądrości. Nowotwór ci cofnie tworząc zagadkę regresu guza dla lekarzy. Zator mózgowy ci zdmuchnie swoim tchnieniem. Toczące się ku tobie śmiertelne niebezpieczeństwo zatrzyma drobiazgiem, ale skutecznym. Jak będzie chciał, to jedynie na twoje podwórko i w twoje okna lać się będzie słońce w powszechnym mroku. Lecący na ciebie piorun skieruje lekko nie w ciebie. Konające życie wydłuży jak niekończącą się nić. Z twojego czasu uczyni ci dziecinny balonik o rozszerzających się ścianach.

Ocierającą się o twe ramię śmierć odsunie - „nie waż się go dotknąć”. I tyle razy cię przerzucać będzie ponad twoim dołem, byś wreszcie zobaczył Go, swego Boga. To nie przypadki. Za dużo ich na zwykły zbieg zdarzeń.

Jak zechce, przeniesie cię jak proroka Habakuka na drugą półkulę, jeśli tam pragnąłeś być, by podziwiać Jego piękno w przyrodzie. Otworzą ci się drzwi zamknięte i otwierające się tylko dla możnych. Gdy Bóg zechce, wszystkie drzwi świata z trzaskiem same się będą otwierać.| Będzie ci jakby deszcz wiosenny rosił cudami. Aż pojmiesz, aż zrozumiesz - że dla Niego nie ma rzeczy niemożliwej.

Gdy cię nasyci i napoi tym światem, gdy napatrzysz się na Jego dzieła, gdy dojrzysz, że to jedynie odprysk Jego wielkości Światła, da ci największe - siebie samego.

On wie, jedynie tylko On, co ci jest potrzebne i kiedy oraz w ja rozmiarze. Gdy daje się bez reszty cały tobie, to ty nierozsądny nazwiesz to swoją śmiercią. Niech się stanie Jego przybliżenie do mnie. To przecież najpiękniejszy moment przejścia w Jego ręce.

Tyle razy w życiu tak pięknie mówiłeś „Bądź wola Twoja" w różnych okolicznościach... Gdy Jego wolą jest On sam, Twój na wieczną własność, ma się ta wola nie spełnić?

22. Znak rozpoznawczy

W Ewangelii względnie często występuje pojęcie znaku, czyli faktu coś wyrażającego. Faktu, niejako symbolu czegoś znacznie większego oraz istotniejszego. „Znak, któremu sprzeciwiać się będą" - według zapowiedzi Symeona. Faryzeusze żądają znaku z nieba potwierdzającego synostwo Boże Jezusa. Znak proroka Jonasza... I znak największej tajemnicy, znak streszczający całą Ewangelię. Znak zalecony przez Jezusa, nakazany nawet, w imię tego znaku dokonuje się już wszystko do końca świata. „W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego." Znak Krzyża Świętego. Znak najgłębszej tajemnicy Ewangelii - Troistości w Jedności.

Tym znakiem kreśli chrześcijanin swą wiarę na sobie. W tym znaku udziela się błogosławieństwa. Znak wyrażający największą prawdę Bożą stał się najpospolitszy, od dziecinnych rąk do niemego gestu umierającego starca. Wymowniejsze to od krzyku.

Niezapomniana scena podczas przechadzki po dolinie Jozafata w Jerozolimie. Samotny młody Hindus w turbanie podchodzi do księdza, czyni znak krzyża, udzielam mu w tym samym znaku błogosławieństwa. Hindus całuje w rękę z wdzięczności, uśmiecha się i milcząc oddala się. Tych dwu ludzi wymieniło bez słowa olbrzymią informację od nieskończonej tajemnicy Trójcy Świętej do wyznawanej wiary wyrażanej z niemym wdziękiem mówiącym wszystko. Z Indii i Polski wybrało się dwóch ludzi do Ziemi Świętej i rozmówiło się niemymi znakami zawierającymi wszystko.

„W Imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego" - to najpotężniejszy w treści znak. Stał się na skutek powszechnego stosowania najpospolitszym symbolem wiary.

Ten sam znak życia doczesnego i wiecznego, znak tajemnic człowieka i Boga rozdzierał będzie jak błyskawica nieboskłon Ziemi. Znak widoczny dla wszystkich. Takie znaki są z natury kosmiczne.

Znak Wszechświata i Boga galaktyk, mgławic. Zjawia się znak Boga Uniwersum.

23. Konstrukcja świata i Bóg

Ciężkiej się roli podjął Jezus - zmeliorować świat, nie tylko z pozorów, ale w istotnej treści. Nie chodzi przecież o moralną etykietę przylepioną do człowieka, ale o faktyczny obraz wnętrza. Po prostu o zasadniczą treść człowieka. Poezja beznadziejności? Czy Boże szaleństwo które wierzy w zmianę człowieka nie dostrzegając daremności wysiłku? Czy należy mieć taką wiarę ruszając na podbój świata w imię odwiecznych ideałów? Kiedy Jezus sarn wybrał ciężką rolę pod zasiew słowa Bożego. I dziwne - mówił tak, jakby nigdy tego niedoboru dostrzegał. Jakby był przekonany, że głos Jego trafi na krańce świata. A przecież sam widzi, że statystycznie biorąc, ludzkość wydelikatniała nieco w porównaniu z pierwotną naturą... Owszem - na tak długo, dopokąd się nie zjawi urojona idea, która zezwala na wszystko, jeśli o jej wygraną chodzi.

Jezus to wyjaśnił w przypowieści o człowieku, z którego wyszedł szatan, czyli zło. Po pewnym czasie wchodzi zło siedmiokrotnie większe niż było i czyny tego człowieka stają się jeszcze bardziej nikczemne, niż były pierwotnie.

XX wiek przekonał nas, że wielkie kultury tysiąclecia chrześcijaństwa, nauki, sztuki, filozofii, wartości gospodarczych, mogą się zawalić postawione na glinianych nogach ideologii. Nie płoną już stosy z żywymi kacerzami, ale nie wygasły w historii płomienie trawiące inne przekonania czy też morzenie głodem za narodowość. Idea może być przekręconą chwałą Bożą i wtedy pełnienie zła dla osiągnięcia dobra prosperuje wydajnie. Przewidział to Jezus, kiedy mówił: „Wszelki, was zabijać będzie, mniemał będzie, że przysługę Bogu czyni". Są niuanse zła. Wiedział o nich Jezus; mimo wszystko wytworzył klimat który nazwaliśmy ewangelicznym latem. Świat nie jest bezpański.. Jest Boży. I rządzą nim kategorie Boskie właśnie od chwili, kiedy Jezus za niego się poświęcił. Nieskończona ofiara Boga nie może trafiać w nicość. Zbawienie jest wolnym wyborem. Wie Jezus, że wejście przez ciasną bramę jest przeciwstawieniem szerokiej drogi wiodącej na „zatracenie” (Mt 7,13). Określił to jeszcze liczbowo: „Wielu jest wezwanych, lecz mało wybranych" (Mt 22,14). Gospodarki Bożej krytykować nie wolno. Jedynie trzeba ją uwzględniać. I powiększyć sobą.

„Ty, chodź za Mną" - to na pewno do ciebie powiedziane.

24. Odnalazłem Brata

Nie dał mi Bóg brata w rodzinie. Nie doznałem nigdy z powodu starszego, dobrego i mądrego brata. Myślę jednak, że to musi być niezmiernie miło czuć zaplecze oddanego brata, po prostu wiedzieć że ten człowiek jest kimś specjalnym spośród wszystkich ludzi – jest moim bratem. Wnioskuję to po moich siostrach, odbierając ich miłość. Nie analizowałem nigdy pojęcia brata i towarzyszących temu odczuć. Na trzy bodaj lata przed śmiercią dużo starszej ode mnie siostry Edyty otrzymałem od niej drugi list zapisany drobnym pismem. Nie, to nie list ani wypracowanie na temat brata. Ani expose jej życia. Nagłówek był nader krótki - „Brat". Nie przywiązywałem początkowo zbytniej uwagi do tego przeżycia. Było tam wszystko, co może siostra widzieć dobrego w swym bracie, jej cicha duma rodzinna, przynależność do tej samej rodziny, jakieś moralne oparcie w trosce, dobry i życzliwy punkt konsultacyjny w trudnościach życiowych. Jakaś spokojna pewność, że nic złego nie może zagrażać, jeśli się ma brata.

Nie wiedziałem, że brat może być takim przeżyciem dla siostry. Nie znałem tego w odwrotnej sytuacji posiadania sióstr. To raczej cicha troska o ich szczęście, pocieszanie w kłopotach, życzliwe słowo, kiedy boleśnie płaczą. Ale to co innego - siostry. To nie brat. Dla nich to jest właśnie to, czego ja nie doznałem. Byłem bratem, ale sam nie miałem brata.

30 listopada 1985 roku dokonało się jedno z moich odkryć lęgnących się w zakamarkach mojej duszy od kilkudziesięciu lat. W starości odnalazłem mojego Brata. Po prostu poznałem nie wiedząc nigdy, że łączy nas braterstwo.

Otrzymałem to, czego nie doznałem w życiu rodzinnym. Szczęścia i wzniosłości posiadania brata. Co więcej - w tym dziwnym nierozpoznaniu otrzymałem nieskończenie więcej, niż gdyby w moim rodzeństwie był brat. Czuję dotykalnie, kto to jest Brat. Wiem, że jest przy mnie. Pójdzie za mną na dobre i złe, na pewne i ryzykowne. Osłoni w potrzebie. Doradzi, przestrzeże, wyrwie z obieży, podniesie w niedoli, zaopiekuje się w potrzebie. Brat to kawał mojego świata. Jedyny - dla mnie. Braterstwo jest niepowtarzalne. To jednorazowy epizod życia.

Miłuję Cię, odnaleziony w mojej starości Bracie. Mogłem podświadomie jedynie wyczuwać, że coś między nami jest, ale nie śmiałem nawet marzyć, by Cię mieć Bratem.

I przyszedł taki dzień, że nagłym olśnieniem ujrzałem w znajomych rysach mego Brata. Intuicyjnie wiedziałem, że nie jest ze mną w porządku. Widzę wprawdzie wszystko w Tobie, ale nie dojrzałem Brata.

Zajrzałem do Twego testamentu w ostatnich chwilach Twego ziemskiego życia - „Matko, oto syn Twój". Nazywałem Ją od dziecka moją Matką i tym mi zawsze była. Nie wyciągnąłem konsekwencji. Skoro Ty i Ja mamy wspólną Matkę, jesteśmy braćmi. To nie przesada. To jedynie niedopatrzenie z mojej strony albo delikatność w ważeniu się na tak subtelny wniosek. Tak, widzę to całkiem jasno - braterstwo z wymianą natur. Wziąłeś moją ludzką naturę, ja Twoją boską w postaci łaski.

Nasza wspólna Matka jest katalizatorem tej wymiany natur. W ostateczności po ustanowieniu Eucharystii wymieniasz Krew ze mną, a więc nawet w porządku biologii jest to braterstwo krwi.

Mogę, więc mówię o Tobie - mój Brat.

Brat.

Nie mogę na razie tego jeszcze całkowicie zmieścić w sercu. Ale to je oszałamiająca prawda. Tu idzie rzecz nie o przyjaźń z jakimiś węzłami uczuciowymi. Tym razem faktyczne braterstwo krwi.

Kocham Cię niewprawną miłością braterską - Jezu – Bracie. U schyłku życia w kolorowych światłach jesieni ujrzałem Ciebie nie jako Boga, wybacz, rozeznałem Cię jako mego Brata. Życie zeszło mi na walce z całym światem o jego dobro. Nie walczyłem sam, czułem, że coś czy ktoś mnie wspiera i osłania. Czułem się pewny w ryzykownych sytuacjach. Jak ostrożny i drżący z lęku wykazywałem odwagę lwa stając do pojedynku ze światem. Nazywano to szaleństwem. A to była jedynie pewność, że ktoś mnie ekranuje przed wypadkiem, przed zupełną przegraną. Zdobywałem się na absolutną pewność w sprawach, gdzie inni mieli jedynie wątpliwości. Wiedziałem, że to nie ze mnie się bierze, bo mnie nie ozdobiłeś ogromną mądrością, czułem jednak, że coś steruje w tę stronę, gdzie była prawda, o której inni jeszcze nie wiedzieli. Dziwiłem się sobie a przecież szedłem w zawody ze wszystkimi Goliatami nauki, a ja nie czułem się Samsonem. Ta pewność siebie nie wypływała z mojej natury. Dobrze to wiedziałem, bo ciągle była wbrew mnie. A to nie było szaleństwo braku obliczenia. To była pewność czegoś, co prowadzi w tym kierunku. Wiem, że potwierdzą to kiedyś inni na świecie. To byłeś Ty, nie rozeznany Bracie.

Przeczuwałem Cię od kilku miesięcy, ale nie byłem pewny. Boskiej pomocy - tak. Ale nie miłości braterskiej. A miałem ją przecież od dziecka. Od pierwszego wzięcia Twego głosu z Ewangelii na serio, opuszczając jako dzieciak kochający mnie dom.

Widziałem Jordan. Lubię patrzeć na zdjęcia jego biegu i wkomponowanie jego meandrów zieleni w pustynię. Ale nie tam Cię spotkałem Dla mnie nie Jordan jest świętą rzeką. Ta rzeka jest święta, gdzie Bóg przechadza jej brzegiem, rzeka, gdzie Go mogę spotkać. Rzeka, nad którą „stała się" ręka Pańska nade mną. Widziałem Jordan, przeżywałem jako historię, ale pokochałem Kamienną. Tak - rzekę Kamienną. Tam dotykalnie spotkałem Ciebie, tam jako dziecko, nie wiem czemu rozczytywałem się w jedynej książce - Ewangelii. Ty wiedziałeś już wszystko o mnie naprzód. U mnie proces uświadomienia sobie świętej rzeki Kamiennej trwał dziesiątki lat. Nad Kamienną spotkałem mojego nie rozpoznanego jeszcze Brata. Dziękuję Bogu, że wśród wielu udanych poszukiwań znalazłem Ciebie, Brata w starości. Jako Brata poznałem Cię naprawdę w tej chwili, kiedy to piszę, w sobotę ostatniego listopada w 74 roku życia.

Nawet się cieszę, że Cię nie znałem jako Brata wcześniej. Że widziałem Cię jedynie Bogiem i Odkupicielem, że nadużywałem Twego miłosierdzia w tolerowaniu moich grzechów, że poznałem Cię dopiero teraz - na żywo, konkretnie. Do mojego Emaus szedłem obok Ciebie przez 74 lata, nie wiedząc, że towarzyszy mi mój jedyny, wybacz -kochany, a jeszcze bardziej kochający Brat.

Mojemu Bratu - ten rozdział. Przyjmij grosz mojej miłości i zachwytu.

 
 

 

Czytelników na stronie:  

                                            Copyright © Wiesław Matuch - kontakt   Wrocław 2001 System Miłości Narodów