Strona główna SMN

Ks. prof. dr habilitowany
Włodzimierz Sedlak

Ks. W. Sedlak - biografia
Wszystko musi mieć początek
Syzyfa wcielenie drugie
Homo wchodzi na taśmę
Ewol. wyselekcjonowanie
Człowiek a kwant
Analiza układu bioelektr...
Zakręt ewolucji człowieka
Człowiek przyspiesza rozwój
Centralne sterowanie
Działanie na układ scalony
Homo electronicus...
Przyszły świat homo electr...
Czytelność modelu homo el..
Antropologia od podstaw
Futorologia całkiem inaczej
Homo cosmicus
Electronicus lustruje horyzon
Oto homo zwany electron...
Post Homo

Technologia Ewangelii

Technologia Ewangelii
Wiosna
Lato
Jesień
Jesienny zbiór
Zimowy zmierzch objawienia
W Ewangelii zawsze dziś

Opracowanie Ks. Sobocza

Uwarunkowania życia
Bioelektroniczny model
Implikacje metodologiczno...

Wspomnienie Srokowskiego

Pamiątkowy Kamień Sedlaka
Fundacja im x. Siedlaka

 

SM

TECHNOLOGIA EWANGELII

Ks. Włodzimierz Sedlak

PALLOTTINUM POZNAŃ 1989

Redaktor Aldona Fabiś
Projekt okładki i opracowanie graficzne Jarosław Mugaj
ISBN 83-7014-092-0



Za zezwoleniem władzy duchownej
„Jestem detektorem Boga i przyrody"

Mimo że „Technologia Ewangelii" jest przeznaczona dla ludzi wyrobionych intelektualnie, dla inteligencji, to jednak każdy człowiek może w niej coś znaleźć dla siebie. Nie wszystko może być zrozumiałe bez głębokiego wniknięcia w treść i bez znajomości Pisma Świętego. W niektórych miejscach Autor nawiązuje do Starego Testamentu, poza tym kilka razy odwołuje się do niektórych zagadnień naukowych z własnych odkryć.

Włodzimierz Sedlak pisząc swoją „Technologię" nie opierał się na innych publikacjach niż Ewangelia; nie jest to jednak ani nowy jej przekład, ani tłumaczenie spraw tam zawartych. Autor pokazuje osobiste, intymne podejście do Boga i religii. Wszystkie osobiste przeżycia powierza Najwyższemu, dzięki Niemu odnosi sukcesy, ale również „dzięki" Niemu ma trudności. Pan Bóg „stawia na drodze belki" po to, aby wskazać inną drogę.

„Technologia" nie jest komentarzem Ewangelii, lecz właśnie zastosowaniem jej w życiu osobistym, umiejętnością przekazywania Ewangelii innym. W tej książce są zawarte przemyślenia w najbardziej uduchowionych chwilach życia, zarówno podczas radości, jak i załamań, w rozpaczy, w czasie podziwiania piękna ziemskiego i wytworów ludzkich, w smutku i w pogardzie dla głupoty ludzkiej, podczas zachwytów nad prostotą i pięknością życia. Po prostu - uwielbienie Boga w każdym momencie istnienia na ziemi.

Czytelnik spotyka się przy lekturze tej książki z nową formą podawania treści Ewangelii. Termin „technologia" zawiera sens techniczny i nowoczesny. Zestawienie w tytule współczesnego terminu z prastarym terminem „ewangelia" powinno zaskakiwać odbiorcę tylko początkowo. Autor używa wielu współczesnych terminów naukowych. Mają one przybliżyć pojęcia ewangeliczne współczesnemu człowiekowi przyzwyczajonemu do terminów naukowych i technicznych.

„Technologia Ewangelii" - to sposób odkrywania Boga w życiu i wskazanie dróg wiodących do Niego. Autor zapewnia swoją postawą, że zaufanie Bogu pomaga, wlewa nadzieję, uwalnia od obciążeń, daje ulgę. To bardzo duża i niełatwa umiejętność odnosić się w każdym momencie życia do Boga, czy to będzie trudna sytuacja, czy też radosna. Człowiek na ogół dopiero wtedy woła do Boga, gdy mu coś dokucza, dotknie go cierpienie, jest w sytuacji bez wyjścia. Człowiek „zna modlitwę śmierci, ale nie umie się modlić do Boga. Bóg zresztą stanowi polisę asekuracyjną. W razie ostatecznej kraksy istnieje przecież nad-przyrodzony «automat», skąd po wrzuceniu jednej «Zdrowaśki» może coś pożytecznego wyskoczyć". Sedlak uczy i pokazuje, że za chwile szczęśliwe, radosne należą się Bogu podziękowania, a za nieszczęścia - też trzeba dziękować. Widocznie są one do czegoś potrzebne.

Sedlak wcale nie próbował analizować Ewangelii. Pisał w natchnieniu, według potrzeb swego ducha. „Technologia" faktycznie jest wynikiem całego życia Autora; napisanie tej książki nie zostało spowodowane dopiero kontraktem z wydawnictwem. Autor nie był w stanie wcześniej tego dzieła napisać, gdyż nie czuł się jeszcze wystarczająco dojrzały naukowo ani duchowo przygotowany. Ten zamiar tkwił w nim jednak od dawna, bo od ponad 20 lat. I od wielu lat robił notatki. Autor dojrzewał, a materiał rósł. Pierwsze notatki noszą datę 19 września 1964 roku, a tak naprawdę przygotowanie „Technologii" trwało całe „świadome" życie, a więc zaczęło się najpóźniej od piętnastego roku życia. Był więc czas nie tylko na przemyślenia, ale i na wnikliwą obserwację swego życia w zależności od działania Bożego. Jak obecnie Sedlak ocenia, „Technologia Ewangelii" była dla niego największym zadaniem, które chciał wykonać jak najlepiej.

Od 19 września 1964 roku wydarzyło się wiele spraw istotnych dla rozwoju intelektualnego Autora: powstała krzemowa teoria życia, odkrycie kopalnej fauny i kambryjskich glonów w Górach Świętokrzyskich, bioelektronika, film „Bioelektronika" i film biograficzny „Sedlak". I cała droga naukowa od magistra do profesora zwyczajnego. „Moja wiedza uczyniła nieskończony krok ku Bogu. Nie przypuszczałem nigdy, że kwantowy świat i kwantowa analiza mojego życia tak mnie pojęciowo zbliży do Boga. Paradoks teoriopoznawczy polega na tym, że świat kwantowy, nieskończenie mały, zbliżył mnie pojęciowo do nieskończenie wielkiego świata - Boga. Tego nie można było przewidzieć w bioelektronice."

„Technologia Ewangelii" nie jest zbiorem kazań ani konferencji rekolekcyjnych, mimo że Autor posiada duży zestaw jednych i drugich.

Trudno określić, jakiego rodzaju to książka. Nie ma charakteru rozmyślań o Ewangelii. Nie jest religijnym pamiętnikiem Autora, nie jest również egzegezą. Autor zastosował termin „technologia" do spraw Bożych. „Technologia" tutaj, to sposób przystosowania współczesnego człowieka do prawd ewangelicznych. W zamiarze Autora tkwi przybliżenie Ewangelii człowiekowi przez dawanie świadectwa prawdzie Jezusowej, unaocznienie autentyzmu swych przeżyć. „Może się uda skierować jeszcze czyjeś oczy na sposób głębszego zrozumienia Boga tą właśnie drogą?" - pisze Autor.

Włodzimierz Sedlak nigdy nie narzucał nikomu swoich przekonań. Mówił tylko to, co sam myślał o Bogu. Ta forma była najskuteczniejsza bo mówił z przekonania. Zabierał głos jako ktoś, kto w danej sprawie ma coś do powiedzenia. „Technologia" jest tak właśnie pisana. Są to ewangeliczne impresje, z którymi Autor dzieli się, jak gdyby mówił, a nie pisał. Jakby przed sobą miał słuchaczy, a nie czytelników.

Bezpośredniość „mówienia" wydaje się największą siłą przekonywającą przy tym „głośnym odczytywaniu" Ewangelii przez Sedlaka. To robi wrażenie, jakby Autor był świadkiem treści ewangelicznej i był upoważniony oraz powołany do dania świadectwa o Bogu przez posługiwanie się nowoczesnym językiem nauki i techniki w wykładaniu Bożej treści. Podając stare treści w nowej formie i w dzisiejszym rozumieniu, nie usiłuje nikogo przekonywać. Dzieli się tylko swoimi myślami, przeżyciami i doznaniami. Dlatego jest to bezpretensjonalne, bardziej naturalne. Czytelnik stoi przed nową formą przekazywania treści wynikającej wprost z Ewangelii.

Z tego nowoczesnego ujmowania Ewangelii wynika, że Autor, nie mając nawet takiego zamiaru, jest autentycznym świadkiem wielu spraw Bożych. Powinno to przemawiać do dzisiejszego czytelnika, który nie poszukuje naukowych opracowań i uczonych dzieł o Jezusie, ale raczej potrzebuje człowieka, który by szedł w stronę Boga i pokazał mu drogę do Niego. „«Technologia» jest jedną z prób przybliżenia Ewangelii miłośnikom współczesności w jej dobrych, jak i złych przejawach oraz dążeniach. Ogólnie biorąc istnieje jakaś ambicja wiary i poszukiwania oryginalnej na dziś możności wejścia w Jezusowy świat." Intencje Autora bardzo dobrze oddaje już sam tytuł książki - „Technologia Ewangelii".

Autor nie ukrywa swego zapatrzenia w postać Jezusa - Brata człowieka, którego późno w swym życiu rozpoznał jako Brata, ale za to jest w „Technologii" świeżość przeżyć, bezpośredniość, trochę nawet żywiołowości. Udziela się to przy czytaniu - Jezus jest przecież Bratem każdego człowieka. Przebija to z całej treści książki. „Ten roztwór człowieka w Bogu, a Boga w człowieku jest właśnie rewelacją Ewangelii, tym, co od dwóch tysiącleci urzekało niezwykłą ilość ludzi."

Włodzimierz Sedlak wybrał bardzo oryginalną drogę przedstawienia swoich przemyśleń, uczuć, zachwytów nad Bogiem Stworzycielem, Jego Synem i Matką Boską. „Technologia Ewangelii" składa się z siedmiu działów, zatytułowanych nazwami pór roku: Przedwiośnie Objawienia, Wiosna Objawienia, Ewangeliczne lato, Jesienny zbiór ewangeliczny, Zimowy zmierzch Objawienia, i na zakończenie siódmy dział: W Ewangelii jest zawsze dziś. „Technologia Ewangelii" odznacza się swoistym pięknem, liryzmem, miejscami jest groźna, straszna. Problemy czysto religijne przeplatają się z czysto naukowymi, a wszystko to na tle osobistych odczuć Autora.

„Technologia Ewangelii" rzadko odwołuje się do Starego Testamentu. Autor nie rozpatruje jego ksiąg, ale nawiązuje do pewnych treści tam poruszonych. Oryginalna wizja stworzenia świata przez Boga, nie w ciągu kilku dni, ale miliardów lat. Przełożenie biblijnych dni na lata. Bóg wywiódł Wszechświat i życie ze światła przez elektrony i protony. Autor posiada „wolność pisania o Bogu inaczej, gdyż pozwolił On dogłębniej dojść w poznaniu życia tam, gdzie nikt jeszcze nie zajrzał, czego nikt nie przypuszczał".

Autor poznaje Boga przez przyrodę, przez jej działanie i akcję. Bóg jest zawarty w przyrodzie. Wystarczy chcieć Go tam znaleźć i dojść do Niego. Wiara w nauce, powierzenie Bogu niepewności, szukanie u Niego wskazówek co do wyboru drogi. Zupełne zawierzenie Bogu. „Poznawanie przyrody i poznawanie Boga to dopiero życie, które w sobie czuję, nawet rozumiem i mam. Co za dziwne sprzężenie całkiem nawet istotne - jestem detektorem Boga i przyrody. To nadaje niebywały sens mojej egzystencji."

Bóg stworzył świat nieożywiony i żywe organizmy, ale tylko człowiekowi dał duszę. „Zindywidualizował mnie Bóg. Jestem sobą. I tę swojość rozwijając staję się bardziej człowiekiem. W należytej oprawie. Dojrzewam jak kwiat - w Świetle i Cieple."

Wszystkie odkrycia: krzemową teorię życia, skamieniałości, bioelektronikę, całą pracę naukową zawdzięcza Autor Bogu. Zaufał Mu, zawierzył, wymodlił, niejako „zmusił" Boga do odsłonięcia tajemnic. „Mój świat wypracowałem poniekąd sam, lecz w bezczelny nieco sposób jak na człowieka - razem z Bogiem. Przemnożyłem moje siły z Jego mocą, mój nie dokształcony rozum z Jego odwieczną mądrością, moje nieporadności z Jego Wszechmocą. (...) Na jakimś etapie stwierdza się, że mija 60 rocznica codziennej i wielokrotnej dziennie modlitwy o zapał do pracy. Co ma robić Bóg? Co ma począć z taką istotą?" Bóg jest drogą, na której można poznać wszystko: życie, Wszechświat... Przez modlitwę jako punkt wyjścia.

Twórcza intuicja, intuicja bez dowodów - to dar Boży. Charyzmat poznawania prawdy przyrodniczej musiał chyba Autor otrzymać od Boga, dzięki Niemu tyle odkrył, zrozumiał, zbliżył się do istoty życia. „Autor ma to niewysłowione szczęście wiedzieć o tym. Bóg pozwolił tam wejść - usłyszeć i zobaczyć. Tak się Jemu upodobało. Objawia On prawdę, komu zechce". Bóg kształtuje człowieka do specjalnych zadań już w chwili zapłodnienia: „Bóg zaprawdę znać się musi na mechanice kwantowej. Jeśli przewiduje typ człowieka do swoich zadań, to musi go przygotować fizycznie, biologicznie i duchowo."

Ksiądz Sedlak doświadczał tragedii z konieczności losu, ale nigdy nie przeżył załamania wiary. „Fizyczną niemożliwość można by tak określić, że skończony rozum chciałby ogarnąć Boga i to się okazuje niemożliwe. Wysuwa się fałszywy wniosek wobec tego - Boga nie ma. Poprawnie trzeba by było powiedzieć, że takiego rozumu nie ma, który obiektywnie metodą empiryczną uzasadniłby Boga."

Człowiek jest tak maleńki wobec Boga i przyrody, a mimo to Bóg nie widzi ludzi jako tłum, ale indywidualnie. W tym wyraża się liryzm w stosunku do Boga - Bóg jako Człowiek jest dla ludzi zrozumiały. Dopiero wobec Boga jesteśmy kimś. Na tle rozmiarów Boga wszystko ma właściwe proporcje. Małość człowieka w stosunku do Wszechświata nie jest małością wobec Boga.

U Boga nie ma nic niemożliwego. Są wybrańcy, których Bóg doświadcza, ale zarazem zaświadcza o swojej nad nimi opiece, tylko trzeba to umieć dostrzec, trzeba się nauczyć patrzeć na swoje życie jako dane od Boga. Ewangelię nie tylko trzeba czytać, ale „widzieć, doznać, być w niej. Ewangelię pojmuje się nie na lekturze, lecz w praktyce zdarzeń."

Autor uważa, że człowiek jest koniecznością Wszechświata, a nie przypadkiem. Tkwił w zamiarze Boga jeszcze przed istnieniem czegokolwiek, gdyż tylko człowiek mógł ujawnić istnienie Boga, swego Stwórcy. Bez człowieka Bóg pozostałby nieujawniony. Tego nie mogły uczynić zwierzęta, rośliny czy cały świat nieożywiony, mimo że istnieją na chwałę Bożą. Człowiek marzył od chwili swego zaistnienia o nieśmiertelności, tęsknił za nieskończonością, którą może znaleźć tylko w Bogu, gdyż od Niego pochodzi.

Autor bardzo osobiście podchodzi do Ewangelii, do spotkania z Bogiem. Jest to tak bardzo osobista sprawa i tak złożona, że trudno uwierzyć w te przeżycia, doznawane już od dziecka. Czytanie Ewangelii daje jej rozumienie, ale nie przy jednokrotnym przerzuceniu stron jak w powieści. Ewangelia daje zbliżenie czasu Jezusowego, który jest obecny również dziś. Daje czucie Jezusa. Cuda ewangeliczne zdarzają się dzisiaj na każdym kroku, tylko trzeba umieć je dostrzec.

Autor przejawia olbrzymi kult i umiłowanie Matki Boskiej. Bardzo wiele Jej zawdzięcza. Łączy się z Nią, modli się odmawiając wiele razy dziennie „Ave". Jest to miłość dyskretna, głęboka, ukryta przed ludźmi, nie obnosząca się. „Ukradłem Jej obraz. Ukradłem klasztorowi. Na serio. Podobała mi się. «Jeśli będziesz mi błogosławić, zabieram Cię do Radomia.» Dziurę zasłoniłem św. Teresą, a Ją zabrałem." Autor stawia Matkę Boską na granicy dwóch epok, jako początek Wiosny Objawienia. Od Niej się wszystko zaczęło. Rola kobiety w dziele Boga: Ewa - grzech, Matka Boska - miłość, dobro, czystość, wieczna młodość.

Zawsze jest potrzebna matka, jednak nie można jej mieć przez całe życie. Ale można mieć Matkę od początku swego istnienia, aż po kres życia i poza nim. Dojrzałemu człowiekowi matka jest również potrzebna, nie tylko dzieciom. Istnieje potrzeba ucieczki pod Jej opiekuńcze ramiona, zawierzenie w potrzebach codziennych, całkowita ufność. „Matka Codziennych Spraw, tych kuchennych, gospodarczych, osobistych, spraw higieny i zdrowia, pospolitej troski, której nie warto Panu Bogu przedkładać, ale Jej można; nie ma spraw drobnych, których by nie znała Madonna od codziennego kurzu mojego żywota. Matka na nieświąteczne dni."

Lato Objawienia zaczyna się szukaniem śladów Jezusa w niespotykany sposób. Ślady, których nie ma, ale faktycznie powinny być. Pan Jezus żył przecież, miał swoje ścieżki, po których chodził, patrzył na okolice, na kamienie przydrożne, na ludzi, stąpał po piasku. Autor zbiera pamiątki w Ziemi Świętej - kamienie - bo Pan Jezus mógł przecież na nie patrzeć. Przeszedł niektóre ścieżki, po których Jezus chodził, przecież ten sam piasek na nich pozostał. Takie same wody jeziora Genezaret czy szum oliwek na Górze Oliwnej.

Autor cieszy się, że Pan Jezus żył, chodził, nauczał w czasach ewangelicznych. Dziś nie byłby zrozumiany, mógłby być wzięty za szarlatana, uduchowionego szaleńca, wybitnego uzdrowiciela, gwałciciela porządku publicznego. Wymagałby technicznego wyposażenia dla głoszenia nauk itp. I pewnie niezbyt długo mógłby chodzić bezkarnie po ziemi, nauczając. Zginąłby skrytobójczo lub zostałby zamknięty w szpitalu psychiatrycznym jako nieuleczalnie chory niebezpieczny osobnik. Skończyłby się szybko, nie zostawiając po sobie lirycznych wspomnień - Ewangelii.

Autor uważa, że ma prawo w ogóle pisać „Technologię Ewangelii". Wszystko, co posiada, czym jest i do czego doszedł, pochodzi od Boga: życie, zdrowie, niepowodzenia i choroby, okresy twórcze i upadki, rozum i jego brak. Za wszystkie te dary dziękuje Bogu. „Jeślim kiedykolwiek powołał się na autopsję, to jedynie, by dziwnym rzeczom pozostawić ich autentyzm, ich historyczną pieczęć czasu, by nie wydawały się wymysłem."

Ksiądz Sedlak ironizuje ze sposobów obecnych modłów i technicznego podchodzenia do Boga. Pisze, że człowiek „potrafi nawet Pana Boga cybernetycznie ustawić i zaprogramować Jego eksploatację (...). Ewangeliczny Jezu, cybernetycznie pojmowany, elektroniczny Synu Boży, wystarczy się tylko nauczyć manipulowania na Twoich obrazach i stajesz się posłuszny naszej woli, jak inne urządzenia elektroniczne przy odpowiedniej eksploatacji."

„Technologia Ewangelii" to nie powieść do czytania jednym tchem. Jest to przeżycie Boga przez konkretnego człowieka. „W tej książce nie szukaj kopiału postaci Jezusa (...). Zapomnij, kto ci mówił czy pisał, zapomnij nazwiska. Ważne jest, co ci powiedział."

W książce występują często powtórzenia, ale nie są one przeoczeniem Autora. Istnieją raczej po to, żeby unaocznić potrzebę ciągłego doznawania Boga, przez całe życie, codziennie. Nie od czasu do czasu, nie sporadycznie.

Książkę można czytać nie tylko od początku do końca, systematycznie dział za działem, rozdział za rozdziałem. Można ją czytać od środka, od końca i wrócić do początku. Można czytać jakiś rozdział wyrwany z któregoś działu. Nie tylko książka, ale każdy dział, rozdział stanowi sam w sobie zamkniętą treść. Nawet najmniejszy objętościowo rozdział można rozważać nie w sensie, co autor wymyślił, ale: Co mi on daje? Czy do czegoś mnie inspiruje? Czy podobnie lub inaczej podchodzę do spraw poznanych w książce? Czy w ogóle kiedykolwiek zastanawiałem się, czy też podobnie patrzyłem na siebie, na życie? Czy dopiero mi się oczy otwierają, że patrzyłem, a nie widziałem?

Książka jest nietypowa, jej treść chwilami szokująca, ale i inspirująca do częstszego sięgania po Ewangelię. Zmusza do myślenia w zupełnie inny sposób o życiu własnym i innych, o Bogu, Jego Synu i Matce Boskiej. Przeżywa się szok odkrywając, że czasy ewangeliczne są także dzisiaj. Ewangelie dla ludzkości są i pozostaną na zawsze ostoją. „Uczestniczymy w jakiś sposób w antropogenezie filogenetycznie jako ród ludzki i ontogenetycznie, obserwując rozwój określonego kształtu człowieczeństwa w życiu osobniczym. Geniusze, święci, zbrodniarze, zboczeńcy, nędznicy, arcydebile, despoci są wypadkową fluktuacji człowieczeństwa wszystkich tysiącleci historii ludzkości. Ewangelia stoi jak skała dobra i boskości."

„W każdym czasie można będzie mówić o odczytaniu Ewangelii od nowa. To nie współczesny pomysł, tylko wieczna cecha Ewangelii. Dziw jej polega na tym, że jest niepowtarzalna i można ją zawsze przymierzyć do stylu wszystkich czasów." Czasy ewangeliczne to nie tylko przeszłość, to również teraźniejszość i przyszłość człowieka.

Joanna Kalisz

Upoważniony przez Tego...

Pisarzem w sprawach Bożych nie jest się na mocy własnego zachcenia. Nie chęć dobra, absolutnie nie ambicja, lecz przygotowanie, o którym samemu się nie wiedziało przez dziesiątki lat życia. Fakultet Bożych spraw kończy się podświadomie. Sprawy Bożej nikt nie bierze w ręce własną mocą, jeśli go Bóg nie powoła. Czy bywa powołanie w powołaniu? Oczywiście. Powołanie ogólne do kapłaństwa, ale ponadto do szczególnej misji dającej tak przedziwną kolorystykę działaniu ludzkiemu na rzecz Boga.

Czy można mówić o technologii Ewangelii nie widząc ani jednego cudu w swoim życiu? Ile razy należałoby przeczytać całe Pismo Święte od Genesis do Apokalipsy? Podkreślano z uznaniem w nekrologu ks. Kruszyńskiego, że przeczytał osiem razy Pismo Święte oczywiście zawodowo, był przecież biblistą. Czy nie uczestnicząc w ani jednym proroctwie sensu szerszego, dokładniej prekognicji, można być przygotowanym do pisania technologii Ewangelii? W przypadku referatu czy rozprawy - tak. Ktoś trafnie nawet to wyraził: przepisanie z jednej książki będzie na pewno plagiatem; z dwóch książek - to już kompilacja, ale z trzech książek - to niechybnie dzieło naukowe. O sprawach Bożych nie należy mówić, lecz trzeba w nich mieć w ogóle coś do powiedzenia. Jak dziwnie inaczej wygląda wykład uczonego w sprawie, gdzie jest coś istotnego w zabraniu głosu, i to wyłącznie jego, od przeglądowego wykładu aktualnego stanu cudzej wiedzy. Erudycja to przyswojona sobie znajomość rzeczy. Prawdziwy uczony ma coś do powiedzenia od siebie. Występuje wtedy jako autentyczny świadek określonego tematu. To nie opowiadacz, ale badacz pasjonujący się problemem, twórca.

Niedaleka już analogia: świadek Bożych działań to ich badacz, to biegły w śledzeniu Bożych dróg, to człowiek, który ma coś do powiedzenia od siebie. Jest wielka różnica między mówić o czymś a znajdować się w czymś. To nie o biegłość stenografa chodzi, lecz o znawstwo z autopsji. Bóg poznawany na styku naszego życia z Nim. To coś więcej niż wiara w Boga. To codzienna okoliczność spotkania z Nim, widzenia wszystkiego w takiej perspektywie.

Najpierw Bóg poddaje technologicznemu zabiegowi potencjalnego autora. Obróbka Boża bywa zwykle radykalna. W przypadku rezonansu w odbiorze łaski przez człowieka akcja przygotowań jest szybka, głęboka i bardzo istotna. Bóg jest w działaniu zawsze zdecydowany. Czynniki hamowania mogą wystąpić jedynie po człowieczej stronie.

Najpierw musi Bóg wyżużlować pychę człowieka. Najczęściej bywa to przez fizyczne niedołęstwo albo słabą konstrukcję biologiczną z ustawiczną zależnością życia wprost od Boga. Potencjalny autor musi wiedzieć, że jest biologicznym zerem utrzymywanym przy egzystencji mocą szczególnej opieki Bożej. Otrzymuje się dokument przekreślonego zera przez dobroć Bożą. W każdej chwili może ono uzyskać swą naturalną ważkość, równającą się brakowi egzystencji.

Po drugie - Bóg przepuszcza przez wyżymaczkę upokorzeń, niepowodzeń, walk, przegranych, skompromitowań. Pycha ludzka musi być chemicznie wyprana, by żadna łaska i żadne działanie nie przypisywano osobistej zapobiegliwości.

Kto wiele razy realizował ewangeliczne nadstawienie policzka pod uderzenie i nie miał żalu do wykonawcy, ten ma już niewielkie możliwości odżycia pychy. Została ona wymacerowana życiem, okolicznościami, próbą, rozdeptaniem przez ludzi. Spulweryzowaną pychę rozwiewa ustawicznie Bóg drobnymi okolicznościami, ale skutecznie.

Pytanie - dlaczego? Skąd można wiedzieć, dlaczego 13-14-latek, nie czytający w ogóle książek, nie mógł się oderwać od niemal codziennego przewracania kart Ewangelii? Nietypowy na umyśle czy łaska Boża? Skąd wśród zbierania minerałów, skamieniałości, zainteresowań chemią przyszła nagle chęć opuszczenia domu rodzinnego i udania się w świat dla głoszenia Ewangelii? Próba skończyła się normalnie dla dziecka w tym wieku - lękiem przed ciemnością listopadowej nocy. Żądza przygód, zwykłe uciekinierstwo młodzieńcze czy palec Boży?

Mijały lata, ręka Pańska „stała się" widocznie w dolinie rzeki Kamiennej. Dziś z rozrzewnieniem patrzę na krajobraz - świadka spotkania tego chłopaczyny z łaską. Dziś wiem, że spotkanie takie jest okolicznością z Bogiem. Łaska to dający się Bóg w parametrze czasu. Z rozrzewnieniem patrzę na ukrytą w dolinie Kamienną. W tej dolinie było pierwsze spotkanie z Nim. Dlaczego? Postawiłbym inaczej pytanie -jakim prawem? Skąd nagle upoważnienie, by odczytywać Ewangelię po swojemu twierdząc... Co twierdząc? Nic. Tłumaczenie, że odczytuję?

Po wielu latach, po dużym stażu naukowym, po zdobyciu prawa zabierania głosu nie tylko o przyrodzie, lecz w samej przyrodzie, ukazał się wywiad prasowy pod tytułem: „Upoważniony przez Tego, który trzyma życie i śmierć w ręce".

Długo trwa, zanim się człowiek zorientuje, że pewne prawidłowości wskazują na działanie Boga. I to jest najcięższą próbą. To niemożliwe, by Pan Bóg interesował się w szczegółach moim życiem. Wierzę we wszystko, ale nie mogę dopuścić możliwości szczególnego działania i wybiórstwa wśród miliardów ludzi. Na tle dokonanego wymacerowania z pychy - przypuszczenie wybrania staje się jeszcze bardziej niedorzeczne. Mijają lata w rozterce. Jeśli to jest prawda, to ma Bóg skuteczne sposoby przekonania o swoim wyborze i planie.

Po długim mocowaniu się pokory z logiką nabiera się powoli przekonania, że jest w tym palec Boży. Dziwne to, bo dziwne, nie ma żadnych danych na powołanie do takiego przeznaczenia, są inni bieglejsi, pełniejsi, obrotniejsi. Ostatecznie Pan Bóg lubi się posłużyć narzędziem nieproporcjonalnym do wielkości zadania. Teraz czeka dopiero istotna próba - próba śmierci. Czy kandydat gwałtownie pragnie żyć, żeby móc dzieło Boże spełnić? Próba przerzucenia przez grób jest wielokrotnie zwykle powtarzana. Jeśli to jest mąż Boży już dostatecznie, nie będzie się niepokoił, że Bóg wykona zamierzone dzieło i bez niego. Określony człowiek nie jest tu wcale konieczny. Człowiek jest mniej niż warunkiem. Bóg nie podlega żadnym uwarunkowaniom.

Przyrząd ludzki, którym Bóg pragnie się posłużyć, musi być doskonale „wyzerowany", by dzieło Boże okazało się w pełni nadprzyrodzone. Wiekuiste plany Boże są niezależne od życia wykonawcy. Z tym faktem musi się ostatecznie każde narzędzie Boże pogodzić, że pozostaje niczym w obliczu przeznaczonych mu zadań i jest wyłącznie instrumentem. Niczym poza tym. Powołanie nie wnosi żadnych personalnych uprawnień. Piętrzy się jedynie zadanie. Ma ono wspólną cechę z górami - te nie ulegają obniżeniu z racji ich zdobywania. Ludzkie trudności są nadal normalne.

Czy Ewangelia odczytana przez człowieka rozmiłowanego w wiedzy i technice, dumnego z osiągnięć, może dać satysfakcję wiary z tęsknotą za Nieskończonością?

Dziś Chrystus musiałby inaczej głosić swą naukę. Przede wszystkim wprowadzić kilka kursów zależnie od zaawansowania albo raczej stopnia pychy dynamizującej człowieka. Jeden kurs tradycyjny dla małych umysłów, ale rekompensujących ten brak szerokością serca. To już ostatni Mohikanie prostoty. Drugi kurs dla średnich zarozumialców, z lekkim tylko zakalcem wiadomości. I kurs najwyższej klasy intelektualnej dla zbyt mądrych i krytycznych, by rozumieć rzeczy transcendentne.

Przeciwnicy znaleźliby się w każdej klasie. Ewangelię trzeba brać w kontraście zła. Widocznie jest to Boskie i ludzkie prawo wszelkiego dobra. Jasność bez cienia jest niedostrzegalna, jak ruch jednostajny jest niewyczuwalny. Mechanika odbioru dobra musi więc wynikać z natury dobra i cech naszej percepcji. Absolutne dobro bez kontrastu odebrać może jedynie Bóg.

Kiedy człowiek jest w stanie zrozumieć, że jest zbędną koniecznością dla Boga, może już przystąpić do realizowania Jego planów. Zawsze występować będzie nieproporcjonalna możliwość do rozmiaru przedsięwzięcia. Ustawiczna troska towarzyszyć będzie pracy, o której ma się pełne przeświadczenie, że to nie jest własne zadanie, tylko zlecone. Ciągle będzie się pod ciśnieniem konieczności. Zawsze towarzyszyć będzie ufność wbrew realiom. Pewność mimo zwątpienia. Męstwo przy całej lękliwości. Wielkość zniwelowana własnym przeświadczeniem. Dyskrecja działania pracy na cudzym polu. Ciche pragnienie, by to zrobić najlepiej przy całej niemożności udoskonalenia. Chroniczne zapracowanie nie wykańczające jednak ani fizycznie, ani psychicznie. Radość z niepowodzeń mimo włożonego trudu. Świadomość wsadzenia głowy w Boskie jarzmo. Towarzysząca obecność Boża i widok tylu dziwnych rozwiązań, które wyglądają na bezpośrednie wkroczenie Pana Boga. Jakaś cichość tego człowieka przy całej jego dynamice.

Technologiczna obróbka człowieka stosowana przez Boga jest niezawodna i pełna. W taki sposób Jahwe kształtował proroków Starego Testamentu. Takiemu zabiegowi poddawał Jezus swoich apostołów. Radykalnej technologii Boskiej podlegał Szaweł. I wszyscy inni wybrani przez Boga do jakiegokolwiek dzieła. Dzieją się sprawy niekoniecznie wprost nadprzyrodzone. Może to być dzieło sztuki, naukowe, społeczne. Szerokość technologicznej obróbki i wydobywany kształt człowieka są niepowtarzalne. Psychologiczne studium nad technologią przygotowującą człowieka do działania jest pasjonujące i fragmentarycznie ledwo znane.

Dlaczego piszę właśnie to, a nie co innego? Bo muszę. Jest jakaś-grawitacja łaski, którą odbiera się całkiem wyraźnie, ale nie każdym usposobieniem, Nie wiem dlaczego, leżąc spokojnie na wznak przed za śnięciem, wyczuwam nawet odległe niepokoje sejsmiczne. To co innego niż wstrząsy przejeżdżającego ciężkiego wozu lub samochodu. Głębokie, drżenie skorupy ziemskiej. Czuje się, przy całkowitym wyłączeniu wszelkiego odbioru z zewnątrz, kiedy się ogłuchnie na wymuszającą informację tłoczących się spraw. W analogiczny sposób można dopiero też odbierać Boga.

Przy umiejętności wyłączania się z codziennego szumu życia, przy redukcji łapania niezamierzonej informacji, można wyrobić reakcję na łaskę Bożą, na każde jej zaburzenie.

Kiedy tak dużo się nagrało, że wbrew zdrowemu rozumowi dochodzi się do wniosku, że to nagranie jest wychwytem szumu informacyjnego świata, poczyna się powoli odsłaniać coś, co nie jest światem, a znajduje się na nim. Po takim odkryciu jakiegoś czynnika, którego alikwoty różnią się od dźwięku świata, poczyna się rozumieć - widocznie mówił Bóg. A gdy więcej się złoży takich epizodów, powstaje ścieżka, na której można w pewnych okolicznościach spotkać idącego samotnie Boga. Poczyna się rozumieć Apostołów niezdolnych do porzucenia Mistrza. Na każdej drodze świata wypatruje się automatycznie jedynego Wędrowca.

Ugniot ducha jest znacznie większy od ciężaru materii. Ja muszę... Rozumiesz ten od środka rozpierający przymus? Ja muszę, choć myśl oraz ręce zajęte były inną robotą, ciśnienie konieczności nie dawało spokoju. Zbyt często postać bezzarysowa przecinała drogę. Wiedziałem, że to On.

Kiedyś, kto był powołany przez Boga, musiał władać przyrodą i czasem przyszłym, wykazywać się cudotwórczą mocą i przenikliwością czasu przyszłego. Dziś wymaga się milcząc innej weryfikacji - kto mówi, jaki poziom umysłowy, mistyk z ubóstwa myślowego? To pytanie z pogranicza psychopatologii. W ogólnej sytuacji tak wysokie ideały, jak Bóg, posłannictwo itp. stają się anachronizmem i budzą podejrzenie niepełnosprawnej psychiki. Trzeba się stać najpierw autorytetem w skali dzisiejszej odbieralności. A więc umysłowo wysunąć się w czołówkę nie tyle znawstwa przedmiotu, bo do tego wystarcza dobra pamięć i podręczniki oraz encyklopedie. Chodzi o zdobycie prawa twórczego poznania maksymalnej skali. Taki nie będzie w oczach świata o Bogu zabierał głosu z głupoty czy ograniczenia, skoro jest w pierwszej linii twórczego wyścigu ludzkości. Taki, jeśli nie robi wrażenia przekonującej miarodajności, to przynajmniej stawia pytanie: Jakie mogą być związki takich wyżyn inteligencji z pojęciem Boga? Co w tym może być istotnego? Być może taki wariant Bożego poselstwa czy świadectwa jest na miarę obecnych i najbliższych czasów.

Technologia przygotowania człowieka do dawania świadectwa miała zawsze akcenty epoki. Bóg musi uwzględnić specyficzność czasów i poziom umysłowy ludzkości. Pastuch krów w roli proroka jak Amos to nie na dzisiejsze gusty. To szokowało kiedyś.

Czuć się upoważnionym przez Tego... nie znaczy tutaj być wyróżnionym, raczej przygotowanym do podjęcia takiej sprawy. Przygotowanym zaś być to równoznaczne z odpowiednim wywałkowaniem przez życie i odebraniem „dobrej" szkoły u samych źródeł, w tym przypadku ze zżyciem z Ewangelią i wielkim stażem publicznej pracy. Niestety, nie ma podręcznika z zarysowaniem procesu technologicznego przyswojenia sobie Ewangelii. Z konieczności kryteria muszą być podmiotowe w takiej sytuacji. Pozostaje jedynie - „czuć się upoważnionym". Wynikać to może z całego biegu życia uzależnionego nie tylko od chęci, ale z konieczności podzielenia się działaniem łaski.

Już w tym miejscu staje się oczywiste, że książka nie stanowi ani sensacji, ani kryminału dla zabicia czasu w metrze, autobusie czy tramwaju. Książka jest dla tych, którzy jej potrzebują. Potrzeba zaś jest pewnego rodzaju niepokojem poszukiwań czegoś, co jest sygnowane jakby dla niego. Filtracyjne sita własnego gustu? Bóg jest odbierany według indywidualnej natury każdego człowieka.

Każdy ma więc własny wstęp do Ewangelii. Daje go bezpośrednio Bóg wlewając w człowieka odpowiedniej gęstości roztwór ducha. Tej bariery nie przeskoczy nikt. Ale może ją rozjaśnić, praktycznie zastosować albo przynajmniej się ustosunkować do niej z czyjąś pomocą. Mamy więc próbę rekonstrukcji procesu technologicznego, jakiego użyłby prawdopodobnie Bóg dla należytego przygotowania człowieka, który miałby dokonać asymilacji Ewangelii w obecnych czasach. Jak złożona musiałaby być technologia Ewangelii pojmowana jako szerokie przyswojenie sobie ducha i klimatu Ewangelii?

Gdy Wszystko było jeszcze Niczym, istniało już w zamyśle Bożym, jak ujawnić siebie. Dla nikogo faktycznie. Abstrakcyjny zamiar Boży. Potencjalność Objawienia. Wszechpróżnię zalegała ciemność. Nie było jeszcze światła, prócz Bożej jasności, gdyż niewielkiego wycinka fali elektromagnetycznej nie transformował żaden mózg na świetlne doznania. Przedwiośnie Objawienia.

Nikt nie wyobrazi sobie w Uniwersalnej Ciemności unoszącego się Ducha Bożego. Nawet wyobraźnią nie można tam uczestniczyć. Świat kwantów jest niewyobrażalny, tym bardziej Bóg unoszący się nad Nieskończoną Próżnią. Tak było, jak twierdzi Księga Genesis. Wydaje się to najpiękniej i najlepiej wyrażoną prawdą.

W klepsydrze Próżni przewalały się miliardy lat w ciała niebieskie, a wśród nich w Ziemię.

W stożku widzenia Bożego poruszał się Abraham. Ten jasny krąg przesuwającej się podstawy stożka zdawał się prowadzić tego człowieka. Niesamowite biorstwo światła. Przed trzema tysiącami lat spojrzał Jahwe na domostwo Abrahama w Ur Chaldejczyków. Z całej ziemi spojrzenie Boże wybrało jedno podwórze, a w nim pojedynczego człowieka. Dokonuje się Przedwiośnie Objawienia. Zaczyna się ono gdzieś nad Zatoką Perską.

I nieomylnie ta smuga świetlna Boskiego wybraństwa prowadzi Abrahama do Ziemi Kanaan. Smuga Boskiego światła przesuwa się w ślad za jego wędrówką, jakby go w marszu o nieznanym przeznaczeniu prowadziła. Jahwe niósł się za bosymi stopami człowieka.

Wezwanie.

Abraham chce sam, bo nie może nie chcieć.

Widział, jak go jasność Jahwe prowadzi. W skwarze rozpalonej pustyni Bóg był ochłodą, a świadomość, że pełni wolę Czegoś, co jest daleko piękniejsze i mocniejsze niż bogowie Chaldejczyków, dodawała sił starszemu wiekowi.

Gdyby popatrzyło się z dużej odległości, jasny krąg przesuwał się z Ur do Kanaan,

a w tym kręgu obracał się Abraham.

Przedwiośnie Objawienia. Zaczęło się od wezwania. Jasny ruchomy krąg wśród bezmiaru mroku, zagubienia, miejscami okrucieństwa. Abraham wiedział, że ludy spotykane po drodze na oczach oblegających ofiarują na obronnych wałach i murach swoich pierworodnych synów. Słyszał nieczłowieczy krzyk prowadzonych przez ogień dzieci, o ile ich wcześniej nie zgładziło ostrze kamienne po zdobyciu miasta. Dola ciężarnych była tragiczna. Prute brzuchy i wyrywane płody były przywilejem zdobywców.

Czerń i mrok człowieczych odczuć i działań jeszcze bardziej uwydatniała świetlistość powołania. Krąg otaczający Abrahama był rzeczywistą enklawą brzasku dobra, enklawą posuwającą się pustynnymi szlakami. Nie wiadomo, czy Bóg zagarniał Abrahama, czy Abraham przenosił z sobą przedwiośnie Objawienia. On nie wiedział niczego, co było odsłonięciem tajemnicy. Ma iść. Idzie więc. Dokąd? Nie wypytuje. Sterować będzie Bóg. Utrzymywać się w Jego granicach. Bóg zna wędrowne szlaki lepiej niż nomada.

Skąd u tego analfabety najwyższy wzlot mistyki, o której dowiedziała się ludzkość dopiero trzy i pół tysiąca lat później od mistyków miary Jana od Krzyża czy Teresy z Awili? Abraham wiedząc, jak Jahwe patrzy na ofiarę z pierworodnych na murach podczas oblężenia, nie mógł w naturalny sposób pojąć żądania złożenia w ofierze syna poczętego w sędziwej starości.

Próba powołania do wielkich przeznaczeń...? Próba zrobienia z nomady mistyka ze szczytem „Nocy zmysłów"? (Jan od Krzyża).

Abraham wędrując z Ur słyszał po drodze dziwne, choć mało prawdopodobne opowieści o Ablowej ofierze. Swoje modły do Nieba zmieszał z własną krwią. Brat... Ciągnął Abraham przez tereny, gdzie starzy bajali o potopie i barwnej tęczy rozpiętej na niebie, bo bardzo dawne słuchy mówiły o jakimś przymierzu ziemi z niebem, nawet jeden człowiek i jego rodzina wiedzieli, że to prawda, bo składali wówczas ofiarę ocalenia.

Najstarsi ludzie rozglądając się pogadywali po cichu o sekrecie przekazanym przez pradziadów i dziadów o jakiejś niewieście przepędzonej ze szczęścia przez nieznanego Boga, który zapowiedział jej, że przyjdzie inna niewiasta i zetrze niedobrą i złą głowę. Dziwne słuchy chodziły stronami wśród najstarszych ludzi przechowujących pamięć, bardzo już zniekształconą, o dobrych pradawnych czasach, kiedy ludzie byli szczęśliwi, jakby już w niebie mieszkali.

Szła jakaś fala przez ludzkie pokolenia o jakichś zdarzeniach dziwnych, kiedy jeszcze Bóg, a może bogowie chodzili po ziemi i mówili do uszu ludzkich.

Rozkurz prawdy o nieznanym Bogu stawał się coraz większy w miarę uciekania wieków. Bóg Jahwe chciał niejako sam utrzymać prawdę o sobie najpierw w jednym człowieku i w jego rodzinie, wreszcie w narodzie, który wywiedzie z Abrahama przez jego syna, wnuka i prawnuków. Wybraństwo Boże stawało się z osobistego coraz bardziej społeczne, narodowe dokładniej. Naród wybrany. Portator Objawienia.

Jasny krąg Bożego światła prowadził dalej do Egiptu, stamtąd znowu do ziemi Abrahama - do Kanaanu. Od Abla poczynając dalej kurzyły się ofiary, a modlitewny dym sprawiał przyjemność Jahwe. Dym ofiarny wyraża przywiązanie człowieka do Niego, choć z upływem paru tysiącleci Jahwe chciał ofiar z jedynego miejsca na świecie -

z Jeruzalem.

Pojawili się nawiedzeni przez Jahwe. Zaganiali naród izraelski jak pasterze stada owiec na tory Boga. Żarliwością o chwałę Wiekuistego chcieli wypalić grawitację wybranego narodu do bałwochwalstwa. Nawiedzeni widzieli swój tragizm bezsilności. Kładli życie w spędzaniu owiec narodu do Jahwowskiej gromady. Daremnie, aż przyszedł krwawy miecz oczyszczający daremne wołanie do naprawy.

Przedwiośnie Objawienia trwało. Nawiedzeni ciągnęli je wbrew swoim siłom. Jedno pewne - prawda o powołującym Bogu się pogłębiała. Zamierające i spaczone pojęcia o pradawnych czasach zostały sprowadzone do znanego już Boga objawiającego się Abrahamowi, Izaakowi i Jakubowi. Szczęśliwe czasy były faktem, po których tłukło się echo ech, a zwłaszcza o niewieście, która zetrze głowę złego. Była jakaś zapowiedź Jahwe na nieokreśloną perspektywę czasu.

Przedwiośnie klarowało coraz bardziej klimat powołania przez Jahwe. Przedwiośnie zwierzył Bóg jednemu narodowi i utrzymywał żar prawdy oraz nadzieję tak charakterystyczną dla każdego przedwiośnia. Ta nadzieja. Przedwiośnie idzie... i kończy się wiosną.

Parafrazując słowa Genesis: był wieczór i zaranek, Dzień Pierwszy Przedwiośnia Boga, Świata i Człowieka.

1. Niech się stanie

Był Bóg i nic. Niczym po naszemu na co dzień była próżnia. Wymyślili ją fizycy, ponieważ eter kosmiczny nie pasował. Gdyby nawet próżnia była elektromagnetyczna, co to ma do pustego czy próżnego? Na jedno wychodzi, czy Bóg powołał z próżni światło, czy polecił to świetliste dzieło wykonać elektromagnetycznej próżni. I wykonała. Tyle samo Boskiej potęgi trzeba na wywiedzenie światła z niczego, co rozkazać próżni, by ze swej elektromagnetyczności o zerowych drganiach wyprowadziła świetlistego gońca. Pierwszy to zryw twórczy próżni z polecenia Boga.

Nie wiemy, jak dwa kwanty światła w serdecznym uścisku dają masę zwaną elektronem. Te same elektrony uczynione na Boże polecenie tworzą przecież ziemie i morze, życie i człowieka z jego myślą. By namówić dwa fotony, czyli kwanty światła, na utworzenie masy elektronu, trzeba gigantycznej mocy.

Autor natchniony Genesis podaje fakty Bożego pochodzenia, nie zajmuje się jednak sposobem realizowania stworzenia. Tym samym pozostawia otwartą drogę w miarę postępu nauki do poszukiwań pośredniego czy bezpośredniego stworzenia. W przypadku pośredniego wariantu, Bóg nie musiał wszystkiego brać w „dłonie" ani osobiście rozsypywać srebrny pył gwiazd, ni gwiazdami mościć Mleczną Drogę. Bóg przyglądał się tylko, jak się Wszechświat rozwija, tchnął bowiem w materię logikę przyszłej przyrody, którą teraz wydobywamy. Materia sama posłuszna prowadziła dzieło Boże na pewno nie w ciągu sześciu dni, jak chce autor Genesis, ale dzień u Boga może być i znacznie więcej niż tysiąc lat, zapewne miliardy nawet. Jeden jedyny Bóg jest zdolny klepsydrę Wszechświata odwracać i ustalać coś w naszej skali czasu, której Bóg zresztą nie ma, nie podlega bowiem gonitwie momentów i chwil.

Miliardy lat można rzucać bez brania odpowiedzialności za ich ilość, nikt bowiem nie potrafi określić, kiedy stworzenie świata nastąpiło faktycznie. Zadowalamy się czasoprzestrzenią ze świata bajkowego -„było to bardzo dawno temu". Imperatyw Boskiego słowa - „niech się stanie" - poderwał próżnię do zgenerowania światła. Choć próżnia nie ma nawet echa, bo od niczego może się tylko nic odezwać, tym razem próżnia z uległością dziecka drgnęła rozbłyskując poświatą towarzyszącą na zawsze we Wszechświecie. Z kolei światło samo wiedziało, że użyczona jemu moc ma wytworzyć materię, bo On tak zakreślił drogę rodzenia masy! Posłuszna próżnia wyprowadziła co w niej potencjalnie mogło się znaleźć i tę potencjalność zamienił Bóg swoim słowem na realność. Niech się stanie Ziemia. Ale znalazła się ona wśród takiej ilości gwiazd, jaką jedynie znać może imiennie Bóg. Zresztą Ziemia z innej perspektywy wygląda też jedynie jak Merkury, Wenus, Jowisz. Jest w zespole Wszechświata tylko gwiazdą.

Nie wiadomo, co bardziej podziwiać - wspaniałomyślność Boga w dziele stwarzania czy potęgę słowa, którego słucha próżnia, wykonuje światło, wyprowadza się masa, rodzą się atomy. Cała próżnia to urealnione słowo Boże, oblekające się w nową jakość.

A może to jedynie nasza antropomorfizacja oglądana ex post z dzisiejszej pozycji tak widzi stworzenie świata? A Bóg „nacisnął" jeden tylko klawisz i została wygrana próżnia ze swymi pochodnymi, które natchnieniem się stają dla milionów ludzi? Czy nie piękniejsza ta uniwersalna wszechmoc wypowiedziana ze skuteczną mocą przez Boga? I dalej zaczął się toczyć i organizować kłębek Wszechświata? Nazywamy te następstwa działań przyrody jej logiką, którą zdaje się niedawno dopiero odkryliśmy. Przyroda byłaby więc zmaterializowanym słowem Bożym, zmaterializowaniem zdolnym do zróżnicowania się w bezmiar cudów, planów, mądrości, wystroju świata aż do momentu... Nie, to mało prawdopodobne. Cóż po pięknie Wszechświata, przecież go nikt nie kontempluje ani podziwia, nie widzi ani nawet przypuszcza jego istnienie? Ostatecznie arcydzieło Boże wygrane przez posłuszny Bogu Wszechświat wyprowadziło człowieka. To nie człowiek zaczął żyć, lecz odżył cały Wszechświat w oczach człowieka. To logikę przyrody odkrył człowiek dopiero, zaczął myśleć wstecz, w głąb i naprzód do Boga.

Nie w tym jest dziw, że tak było, lecz w tym, że człowiek o tym wie, rozumie, rozkoszuje się poznaniem mechanizmu stwarzania Wszechświata.

Jeśli Bóg jest Wszechwładną Teraźniejszością, bo sam się kazał po Imieniu nazywać - „Jam Jest, Którym Jest”, to bardziej bliski jest jeden akt stworzenia z zakreśloną sekwencją zdarzeń i wyprowadzenia z niczego wszystkiego do człowieka włącznie niż poszczególne akcje w następstwie czasu. Ta nieśmiertelna i wszechwładna siła słowa Bożego jest bliższa sytuacji rzeczywistej, rozegranej w brzasku nie istniejącego jeszcze Wszechświata.

Bóg nie jest rzemieślnikiem i nie polerował każdej gwiazdy oddzielnie ani dźwigał z mozołem całe światy. Bóg zna Tworzywo Nicości, z którego słowo Jego może wszystko wywieść. Stanął raczej przed własnym planem, niejako przed tablicą rozdzielczą. I stało się wszystko.

Od stworzenia Wszechświata i wszystkiego dalej do człowieka można rozważać dzieło stworzenia, widząc w tym pradawnym akcie Bożym siebie w potencjalności. Jako element Wszechświata, zadzierzgnięty w tamtej przeszłej nieskończoności, mam prawo rozpytywać o dzieło stworzenia. Nie tylko wstecz trzeba obserwować i rekonstruować, ale wypada się odwrócić twarzą do biegu i rozważać tamtą Nieskończoność, do której jako człowiek jest się powołanym. Tak człowiek staje się zawieszony na pewien czas między dwiema nieskończonościami. Jedna spełniona, druga do spełnienia. Mam przed oczami Największy Cel życia. I najogólniej pojęty.


2. Nie było od początku świata


Na początku było nic i wszystko. Nic było ciemnością. Wszystko było w Nieskończonej Światłości. Stworzył Bóg Nic. Nic było puste i nie było w nim niczego prócz zerowych drgań fali elektromagnetycznej. Taką naturę nadał Nicości Bóg. „Nic" nie było więc Próżnią, oprócz Próżni był jedynie Bóg. „Nic" było do Boga podobne, według naszych obecnych pojęć. „Nic" było jeszcze niezmienne, pozbawione czegokolwiek. „Nic" było nieskończone i wieczne, było nieruchome. Po „Niczym" mógł się przechadzać jedynie Bóg.

Pierwszym drgnieniem woli Bożej było ożywienie Niczego. Próżnia : drgnęła fluktuacją, jak gdyby zafalowała lekko niby nieskończony ocean Niczego. Wiedział o tym Bóg i nadał jej swoją nieskończoność i rys elektromagnetyczny, o czym wiedział On sam jeden tylko. „Nic" jest absolutnie ciemne, widzieć je może jedynie Bóg. Dziwny to był świat ogarniający swą Nieskończoność, tamtą właśnie drgającą Nieskończoność Niczego.

I widział Bóg, że wśród fluktuacyjnego odruchu posłusznej Próżni rozbłyśnie pierwszy foton nieskończenie mały na tle Nieogarniętej Nicości. I stworzył Bóg jednostkę światła nazwaną niezmiernie dużo później przez człowieka fotonem, czyli kwantem światła. Foton poszybował z radosną wieścią stworzenia go w Nieskończoną Próżnię jak uśmiech Pana Boga. Jak gdyby pierwszą wiadomość o sobie wysłał Bóg w Nieskończoność z posłuszeństwem wszystkiego sobie.

Następne okruchy kwantowe światła rodziły się z próżni elektromagnetycznej jak gdyby rozsypywane siewnym gestem Boga.

Od stworzenia Niczego i Wszystkiego zaczęło się twórcze dzieło Boga, które obecnie nazywamy Wszechświatem. Był doprawdy Pierwszy Dzień stworzenia, długi według naszych rachub, bo dzień u Boga jest jako miliardy lat.

Autor Genesis nie wiedział nic o istnieniu próżni elektromagnetycznej. Ponadto traktował stworzenie świata makroskopowo. Bóg jednak zakładał fundamenty pod mechanikę kwantową Wszechświata i konsekwentnie rozmieszczał dzieło stworzenia. Autor Genesis opisuje ostatnie etapy stawania się świata. W dzisiejszym rozumieniu Bóg jest większy, potężniejszy w przesubtelnej znajomości założonych przez siebie praw, zanim z nich powstał Wszechświat.

To mimo wszystko nieudolna tylko rekonstrukcja, niedozwolona ekstrapolacja w „Nic" i w praczas. To sięganie w zakryte przed człowiekiem rejony Niczego i Wszystkiego. Zaglądanie Bogu w dłoń, jak w ukształtowanej nieskończenie Próżni rozsiewał złocisty pył fotonów. Ten epizod to nasze prawne bezprawie. Poznawanie przeszłości przez człowieka. On jeden - Bóg - tylko rozumieć może „Nic", znać jego naturę niezerowego zera. On jeden potrafi tam liczyć Czas. Nam wolno jedynie w zachwycie nad Nim sięgać tak nieograniczeni w przeszłość.

Jeśli prawdą jest, czego nauczają filozofowie, że w Bogu jest wyłącznie teraźniejszość, gdyż nie ma pogoni momentów czasu, to Bóg jest ustawicznie w trakcie stwarzania, a ja rozpatrywany od strony Boga jestem człowiekiem aktualnie stwarzanym. Według rachub Bożych jestem obecny w momencie rozpościerania nieskończonej Próżni, uczestniczę w narodzinach pierwszego błysku światła, znajduję się we fluktuacji elektromagnetycznej Nicości, mój wiek nie stanowi 70 lat od narodzenia licząc, jestem potencjalnie w całej historii biosfery, dzielę z Nieskończonością fotosferę. Szalone to, ale uczestniczę w Bogu w jakiś niewytłumaczalny sposób.

Przed szaleństwem egzystencji bronimy się zasadami fizyki. Go za fizyka może obowiązywać Boga i co za logiczne racje wymyślone przez Arystotelesa? «Czy Bóg nie jest niezliczoną sumą sprzeczności naszych racji i pseudoracji? Czy Pan Bóg, niewymierny w ludzkich klockach wiedzy posegregowanych w rzekomą prawdę o przyrodzie, już ją odsłonił? Ciekawe, w jaki sposób pigularz wyuczonych na kursie prawd może w ogóle zabierać głos na temat Boga? Spacer po Mlecznej Drodze, spacer myślą, jest niedorzecznością obracania mózgu wśród miliardów gwiazd. Ja jednak uważam to za przejście paru metrów wśród srebrnego pyłu gwiazd. Co za proporcja? Kto jest idiotą nie widząc dysproporcji? W jubilerskiej zaś pracy Pana Boga orientuję się przecież, że mechanika kwantowa jest słuszna tylko dla atomu wodoru, poza tym jest przylepiona prawem ignorancji i mówienia czegokolwiek z braku wiedzy.

Wierzę w Boga Stworzyciela nieba i ziemi, to znaczy uznaję moją egzystencję w prekognicji Boskiej i wierzę, że począłem się w zamyśle Bożym razem ze Wszechświatem, rozwijałem się poprzez fotosferę, biosferę i wszedłem pewnego dnia w antroposferę i tutaj Bóg dalej mnie rozwijał czyniąc mnie tym, czym jestem. Moja ewolucja w Bogu i przez Niego trwała ogromnie długo, ale dzięki temu mam swój własny udział w historii kosmosfery, fotosfery, przynależę do całej biosfery przez filogenezę i ontogenezę. I nad tym wszystkim stał Bóg, a nie dopiero w dniu mojego narodzenia. Tam już szczególnie - widzialnie i do-tykalnie - rozwijała się Jego asystencja.

Moja wiara w Boga Stworzyciela jest brzemienna w koleje, sfery, drogę, którą dochodziłem do mojego istnienia i nazwiska. Niczyje życie nie jest krótkie, gdyby w antroposferze przebywał nawet tylko rok. W oczach Bożych są to również miliardy lat rozwijającego się dzieła stworzenia aż do człowieka. Gdyby Bóg używał znakowanych atomów, musiałby wiedzieć, które atomy określonego pierwiastka chemicznego są moim przeznaczeniem. Jeśli uczeni utrzymują, że każdy atom węgla przeszedł już przez fazę życia i był włączony w materię organizmu, to Bóg musi wiedzie to na pewno i potrafi wskazać, który to jest z atomów węgla we Wszechświecie.

Wrośnięcie człowieka w Boga i Wszechświat jest bardzo znamienne i bogate w przeżycia. To czucie z całym Wszechświatem i stojącym poza nim i w nim Bogiem.

To jest właściwe stworzenie człowieka. Dzieło najwspanialszej najgłębsze w treści. Wszczepienie w całą fotosferę, biosferę, a w moim; przypadku człowieka współczesnego jestem wszczepiony jeszcze w całą antroposferę aż do dzisiaj. Dzieło takie jak człowiek ma korzenie w Bogu, strukturodajnej Próżni, w świecie protofotonów, w biosferze aż do właściwej sfery antropologicznej. Co więcej - człowiek zawiera w sobie coś z mijanych i „przeżywanych" sfer. Coś z Boga i nieskończonej elektromagnetycznej Próżni, coś ze światła i Kosmosu, coś z najodleglejszego i najbliższego życia i coś z siebie - jest przecież człowiekiem. Całej przeszłości nosi ślady i zbija je jak w soczewce w swej świadomości. Najważniejsze - wie o tym. Ma świadomość.

Może dlatego człowiek posiada żywiołową potrzebę poznawania przyrody, jakby chciał siebie w niej odkryć. Posiada nie tylko ciekawość zwierząt rozpoznawania środowiska, ale dociekliwość. Wymyślił nieskończoność i zero, po to by się między tymi dwiema wielkościami intelektualnie rozprzestrzeniać. By od niepamiętnych czasów sięgać gwiazd i wyczuwać ich wpływ na siebie. Tylko człowiek; odkrywa zasłony niewiedzy o przyrodzie, zdobywa przyrodę, ujarzmia i niszczy. Niestety.

Wszystkie rośliny i zwierzęta wyczuwają światło, ale jedynie człowiek uczynił z niego kult, widząc w nim jakiś pierwiastek transcendencji. Nie miał lepszego określenia jak światło na istotę przerastającą jego bytowanie na ziemi.

Bóg w stworzeniu świata zawsze widział człowieka, choć go jeszcze nie było. Bóg stwarzał człowieka nie z Próżni bezpośrednio. Człowieczeństwo kształtowało się powoli, aż ostatecznie Bóg tchnął coś z siebie. Bóg dał tej istocie niezmierne przygotowanie rozwojowe, ale wyzwolił w niej jakiś zapłon człowieczeństwa nazywany duszą.

3. Stworzył Bóg...

Wszedł Bóg w Próżnię, podzielił ją błogosławiącym znakiem krzyża na cztery oddziaływania, które kiedyś fizycy odkryją po miliardach lat. Próżnia, a z nią materia charakteryzować się będą czworakim oddziaływaniem - grawitacyjnym, słabym, elektromagnetycznym i silnym. Tak zróżnicowana próżnia przecięta błogosławiącym gestem Bożym drgnęła poczęła żyć, oddziaływać, a żyjąc rozwijała się. Próżnia zaczęła podlegać ewolucji i jak gdyby za jednym pociągnięciem nici zaczął się rozkręcać cały jej nieskończony motek. Próżnia poczęła realizować Boski plan zawarty w tym błogosławieństwie.

Autor Księgi Genesis ograniczył całą akcję do najbliższego szabatu po sześciu dniach, ale to nie umniejsza w niczym prawdy. Miliardy lat w życiu próżni są u Boga jak jeden dzień, widocznie u autora Genesis również. Sama zaś miniaturka Próżni i jej dzieje stają się bajecznie kolorowe i możliwe do ogarnięcia jednym spojrzeniem.

Z koleby Próżni dźwignął się pierwszy kwant światła na Boskie rozkazanie - niech się stanie światło. Pisząc książkę „Na początku było jednak światło", dane mi było cofnąć czas o bliżej nieokreślone miliardy lat i stanąć nad Próżnią rodzącą pierwszy błysk światła. To szczyt wszystkiego, co można przeżyć jako niezwykłość. Temat wymagał odtworzenia tej sytuacji. Zresztą - niczym jest narodzenie pierwszego kwantu światła, jeśli nie ma obserwatora, który może to stwierdzić, rozkoszować się intelektualnie, wielbić Wszechmocnego za dar światła. Przyroda nabiera wartości, o ile obejrzy ją ludzka świadomość. O ile ktoś szepnie w ekstazie: „To wspaniałe, cudowne".

W tym pierwszym obudzeniu przez Boga niepokoju w Próżni nigdy już nie będzie spokoju, gdyż po olbrzymim zakolu czasu powołał Bóg niespokojny umysł człowieka. Ten raz obudzony nie zaśnie w niewiedzy. Osobiście boję się o moją wieczność w pokoju, skoro już tutaj umysł miał tyle niepokoju... Geneza życia, krzem, elektroniczne zadzierzgnięcie akcji życia... Czy Bóg tak kształtował swe dzieło, jak rozumiałem i jak zdolen byłem podpatrzeć? Czy inspiracja Boża słusznie przebiegła w pracy człowieka? Czy Bóg akceptuje w wieczności słuszność odtworzenia, jak to z naszych rachub i możliwości wynikało na ziemi? Przecież On sam przeznaczył człowieka do sięgania tego, co jedynie Bóg może wiedzieć. To On upoważnił sięganie myślą do początków Niczego. Do Próżni, która nie jest przecież absolutnie niczym.

W Próżnię rzucił Bóg swoją iskrę. I skończył się spokój. Rozpalił przymus poznawania przyrody. Iskra Boża w kontakcie z przyrodą musi ją rozpłomienić, rozjaśnić, by ją wreszcie poznać. Jaka pewność w chybotliwej racji? Jaki argument? Paru innym przede mną podobnie się wydawało? Zresztą poznawanie przyrody to nie poznawanie tego, co inni o niej wiedzą. Do jakiego stałego punktu prawdy odnosić fragmentaryczne rozeznanie? Czy ewentualne dojście do poznania przyrody jest równoznaczne z zastąpieniem tamtego punktu odniesienia moimi racjami? Tak robią fizycy. Na kawałku wychodzi. Nieco dalej za ciasno. A ci panowie lubią elegancję nie tylko dobrze wyprasowanej koszuli, ale również elegancję rachunkowego przedstawienia rzeczywistości, a tu zbyt przestronne i w rezultacie za bardzo zagmatwanie.

Czy ja się dowiercę prawdy w przyrodzie, czy istnieje coś, co bym nazwał logiką przyrody i jak po szczeblach fragmentarycznych rozeznań mogę przewidzieć nie znany mi etap tej logiki? Wracam do błogosławiącego gestu Boga w Próżni i nad Próżnią. Próżnia potem już sama rolowała swe dzieje aż do rozwinięcia Wszechświata i Wszechżycia. I -Wszechpoznania, na które zostałem skazany brakami nie odczytanej przestrzeni.

Bóg jako „metoda" badania przyrody? Z tym nie zgodzi się żaden metodolog. Uzasadnieniem metodologicznych racji są wyniki poznawcze uzyskane tym zabiegiem. Jeśli na początku obchodzenia „nieznanego" w przyrodzie będzie modlitwa o poznanie i nagle w kłębku nieznanego dostrzegam końcówkę nitki, za którą nikt dotychczas nie pociągnął, to jest to już jakaś metoda czy jeszcze nie? Mam przecież wynik, jakiego nie uzyskał nikt. Dalsze badanie jest już normalne i typowo przyrodnicze. Ale przecież jasny punkt w ciemności najbardziej się liczy w poznaniu, do którego człowiek jeszcze nie sięgnął. Modlitwa okazała się doskonałą metodą wstępnego sądu. A co ostatecznie kogo obchodzi moja metodologiczna kuchnia? Byłem miał wyniki i to nowe oraz liczące się. Metoda dla mnie jest taktyką w działaniu poznawczym.: Jeśli praktyka ma osiągnięcia? Mój Bóg jest sprzężony z przyrodą od tamtego momentu błogosławienia Próżni do jej ewolucyjnego autorolowania. Jeśli On chciał mi okazać, którą nitkę pociągnąć, by Próżnia zaczęła się polaryzować w odpowiednim kierunku, by dostrzec poszczególne etapy, to mój zysk. Metoda jest zawsze czynnością uzyskującą rozeznanie. W najtrudniejszej fazie wyczuwania śladów, poszukiwania w tej okolicy, gdzie jednym stałym punktem odniesienia jest On. Potem można Go zastąpić innymi kryteriami - przyrodniczymi. Ale w tej najtragiczniejszej sytuacji tajemnicy przyrody? W tej dezorientującej fazie poznawania, gdzie wszystko jest niepewne, wszystko jest wątpliwością, nie zostaję sam w pustyni myśli. Wystarczy, jeśli wskaże mi jedynie kierunek. Chwyciłem klamrę spinającą mój umysł z nieznanym, w punkcie gdzie jeszcze nie było styku człowieka przyrodą.

W absolutnej ciemności zostaje jeden punkt jasny - Bóg. Poza tym „nicość" światła. Takie sytuacje lubię, lecz nie chciałbym ich podejmować bez tego Punktu. To wyzwanie rzucone zarówno tajemnicy przyrody, jak i Jemu. Nie mniej tragiczny moment niż wyjście Piotra z łodzi, czego zresztą sam pragnął, choć nie obliczył głębi, mocy wiatru i siły grawitacji. Trzeba decydować się na skok w jasność takiego jedynego Punktu, bez żadnych danych. Wszystko przemawia przeciw. Zdecydować się czy czekać na większe rozeznanie? Czekać tutaj znaczy nic nie robić. Czy wystarcza rzucić się w mroczną przepaść i domniemany przeciwległy brzeg, który okaże się fikcją? Jeśli tam jest tak, jak myślę, wtedy olbrzymia wygrana intelektualna. Jeśli tam jest nic?... Trzeba. Przeżegnać się. Ryzyko zawodowe. Skok... Jest. Jest półka, całkiem wygodna. Z niej nowy, nikomu nie znany jeszcze widok od tamtej strony. Metodologiczne podejście nie zaakceptowane przez nikogo okazało się słuszne. Można dalej pracować zwykłą drogą i metodą przyrodnika.

W przyrodzie jest wszystko dziwne i nie wiadomo jeszcze, czy rzeczywistość materialna wygląda tak, jak myśmy to sobie badawczo wydumali. Tym bardziej wiedza Boża o przyrodzie może się okazać zupełnie odmienna od naszych stwierdzeń. Na bezdrożach prawdy jeden błysk intuicji może zastąpić lata albo i wieki ludzkich poszukiwań. Jeden jasny błysk uchwycony ludzką spostrzegawczością może odwrócić o 180° nasze pojęcia. W absolutnym obszarze niewiadomych wystarczy dostrzec wektor określony palcem Bożym. Do reszty z Jego pomocą dojdzie już człowiek. Wiara w nauce nie jest przeszkodą, jest nieskończoną potencjalnością dojścia do przyrodniczej prawdy. On tylko jeden jest konstruktorem Wszechświata i zna plany jego budowy. On wie, czy istnieje jeden wszechświat, czy kilka i czy gdzieś na granicy czasoprzestrzeni, gdy ona się załamie, może nastąpić przeskok materii ciemnej do innego wszechświata, jak to się niektórym astronomom widzi. Dlaczego jedyny Konstruktor natury nie może być moim metodycznym startem w poznawaniu przyrody, skoro nie jest zazdrosny o posiadaną prawdę?

Nie dalsze kroki przyrody są trudne, a więc jej makroskopowy obraz. Najbardziej trudne do poznania są pierwsze kroki nie tyle naszego poznania, co dziejów Wszechrzeczy. A więc tego, czego świadkiem był jedynie stwarzający Bóg. Jestem więc metodologicznie u właściwych podstaw.

Ewangelia może być czynnikiem kształcącym super mędrców, jeśli głupcy proklamują się już jako mędrcy. Ewangelia nie wyklucza głębszej wiedzy. Nie może być piękniejszej syntezy jak głęboka wiara i przepaścista wiedza o stworzeniu. Istnieje tu jakieś tajemnicze samo sprzężenie. Wiara podgląda Boga w działaniu, poznana prawda dynamizuje wiarę. To chyba może być jedynie super układ w relacji »wiara - wiedza".

4. Patrzeć na ręce Bogu

Szalony czy optymalnie niepoczytalny? Bogu na ręce patrzeć?... W jaki sposób się im przyglądać będąc pyłem egzystencji wobec planety Ziemia, tym bardziej Wszechświata, a co dopiero Boga. A jednocześnie wolno myślą sięgać do granic geometrii i fizyki czasoprzestrzeni. Ten okruch egzystencji czuje, myśli, rozumie, chce wiedzieć, chce z Bogiem wejść w zawody. Sięgać do granic, gdzie Bóg splata „Nic" w mgławice, gasi galaktyki, nicość powołuje do rozmiarów geniusza. Widzieć, jak Bóg nawija próżnię w życie, przykrywa myślący pył konstrukcją Wszechświata. Aby to wszystko objąć, trzeba mieć szybszą myśl niż prędkość światła, szybszą przynajmniej miliony razy od einsteinowskiego c. Muszę tam „być", zanim moja egzystencja się skończy. Nie ma więc czasu na spacerowy krok z prędkością światła. Dochodzę do wniosku, że Bóg dał jakieś zarzewie nieskończoności człowiekowi. Tęskni za nią, porywa się na nią, porusza się z jej szybkością, poszukuje jej - albo jest nieskończonym idiotą..., chociaż nieskończenie zwariować jest też swoistego rodzaju genialnością i kto wie, jakby się kształtowała nauka przy takich uczonych.

Brniemy więc dalej w pomyleńczej drodze „nadprędkiej" szybkości światła. Nie wiem doprawdy, jak Bóg może „na nice" przerzucać falę elektromagnetyczną życia, by się ona sama uświadomiła. Jest to nie mniejszym cudem niż ukształtowanie Wszechświata z próżni. Jak się musi dobry Bóg uśmiechać, kiedy patrzy na podskakujący koło siebie egzemplarz ludzki, który by chciał wszystko wiedzieć. Ale mimo tego „nieskończonego" zwariowania człowieka, Pan Bóg się cieszy, że Jego twór - człowiek - połyka bakcyla nieskończoności. Tylko w ten sposób przecież można sięgnąć do Boga.

Ach, ten Bóg odważany ciągle na analitycznej wadze głupców jarmarcznymi ciężarkami.

Trzeba oddech nieskończoności złapać, żeby pojąć Boga. Żeby zrozumieć siebie. Żywy pojemnik na nieskończoność. Paradoksy? Cała konstrukcja człowieka jest paradoksalna i dlatego odznacza się tak dynamiką.

Nie wystarcza widzieć tylko gwiezdny rajd nieskończoności. Ta sprawa nie może zakrywać istotnych rzeczy, jak Bóg, próżnia, Wszechświat, życie, myśl ludzka. Tutaj dostrzegam, że jestem w środku nieskończoności, nie na żadnym jej krańcu. Jeśli pragnę jakikolwiek rachunek nieskończoności pojąć, muszę nie tyle żądać paragonu kwitującego taki rozmiar, ale muszę sam coś z nieskończoności posiadać w sobie, gdyż inaczej pragnąłbym zagrać na nieskończonych organach o niewyobrażalnej ilości głosów i klawiszy, pedałów i piszczałek. Przecież wiem, że z tej melodii ma dopiero wyjść moja pieśń o Bogu, Wszechświecie, życiu i człowieku. Chcę usłyszeć najczystsze brzmienie wszystkiego, co wymieniłem. Owe nieskończone organy to przecież ja, kondensacja ich istnieje we mnie, w mojej naturze, ale lękam się kakofonii.

Kto tutaj zwariował? Przecież nie można operować nieskończonością, niczego z niej nie posiadając. Przepraszam, nie ma kawałka nieskończoności. Ona podzielona nieskończoną ilość razy pozostaje zawsze nieskończona w całości i każdej części. Muszę więc być z tą nieskończonością zespolony w całość natury, akcji, możliwości. Stwierdzam niezwykłą jedność siebie z Bogiem, Wszechświatem, wszechżyciem i wszechświadomością. Przecież istnieć może tylko jedna nieskończoność.

Po tej „nieskończonej" dygresji można wrócić do transformacji fali elektromagnetycznej na jej samoświadomość jako podmiotu. Nieznane są jej transformacje w osobowość człowieka. Jak fala elektromagnetyczna kocha, obejmując naprzemianlegle ramieniem elektrycznym to znów magnetycznym, jak przyciska do elektromagnetycznego serca. Nie wiadomo, jak zapala i zapładnia myśl do twórczego poszukiwania ani jak się przekazuje elektromagnetyczne życie i rozpoczyna w zetknięciu z materią biotyczną furię organogenezy w gametach glonów i pierwotniaków, w ptasich jajach, w łonach samic i człowieczych matek. Światło ciągle coś „mówi", o czymś informuje. Wszechświat nadaje swą depeszę światłem. Życie nadaje światłem, że coś się w biotycznej masie dokonuje, dlatego mogę tę masę nazwać żywą. Światło mózgu orientuje, że człowiek myśli, działa, czuje, „rozumuje". Nie wiem tylko, jak świetlista racja informacji steruje wzrostem komórki czyniąc ją elementem zespołu zwanego osobnikiem. Nie wiem, jak światło rozjaśnia ciemne drogi morfogenezy kształtując analogiczny wygląd człowieczego ciała. W jaki sposób światło kształtuje człowieka w łonie matki, a później jego intelekt? Czym może jeszcze być światło prócz informacji, o której nikt nie wie, czym ona jest? O czym wobec tego Bóg chce poinformować nazywając siebie Światłością? Czy jest to, ewangelicznie mówiąc, przypowieścią o świetle, czy Bóg rzeczywiście ma w sobie coś ze światła?

I znowu dociekliwe pytanie: jak światło spersonifikowało się w osobowego Boga? Kazał się nazywać światłością, sam używał światła jako widzialnego znaku swej obecności (Tabor, Zmartwychwstanie, wtórne przyjście). To Bóg wszczepił w prymitywnego człowieka i późniejszego geniusza ideę kultu światła. Powszechna epidemia solarna rozciągnęła się na świat gdzieś około drugiego tysiąclecia p.n.e. Czy przypadek, czy świetlistość wytrysnęła z duszy człowieka jako potrzeba wyemitowania wiary? W jaki sposób Bóg-Światło, Bóg-Ogień Trawiący wszedł do Nowego Testamentu pod inspiracją Światła-Syna i Ognia Ducha Świętego? Dlaczego w człowieku istnieje ustawiczny głód światła bez brzasku i pozbawiony zachodnich zórz? Dlaczego człowiek wyobraża sobie królestwo Boże jako królestwo nieustannego światła?

Splot światła jest naszym przeznaczeniem. Co on wyraża? Czy nie, dałby się zunifikować od próżni poprzez Wszechświat, życie, świadomość do samego Boga?

5. Udział w dziele stworzenia

Dozwolił Jahwe raz stanąć nad kolebą stwarzanego przez Niego, fotonu. Tym samym ustawił mnie na krawędzi stworzenia świata. To był szok. A drugi taki, kiedy stwarzał elektromagnetyczne życie zamknięte w oprawie związków organicznych. I wtedy chyba polubiłem stwarzanie świata własną pracą. Światy stwarzają się dzisiaj, a my nic o tym nie wiemy. Przecież powołaniem człowieka jest odkryć twórczą akcję Boga i ciekawie zaglądać Mu przez ramię, co i jak robi. Przed momentem zrozumiałem dopiero, że pierwsze rozdziały Księgi Genesis dzieją się na moich oczach, że dopuścił mnie Bóg do patrzenia na akt stwarzania świata, że pozwolił mi to studiować, odkrywać tajemnice przyrody analizować praprzędziwo wszystkiego. Bóg w akcji - to Jego praca. Objawił mi ją w zasadzie, kazał natomiast badać w szczegółach. Tyle jest zasadniczo świata, ile go poznałem. I wiem, że tam dalej też jest świat tylko nie rozpoznany przez nikogo. Trzeba świat stwarzać coraz szerszy, coraz większy, piękniejszy i dziwniejszy.

Rozumiem to - przez marzenie do twórczej pracy. Wszelkie ludzkie rozumne działanie jest udziałem w stwarzaniu świata. Czy to mojej powołanie? Moje zatrudnienie na świecie? Mój angaż? Wysokie chyba stanowisko.

Kiedy przebywam w mojej bibliotece, otaczają mnie dziesiątki. tysięcy ludzi, których umysł został zawarty w książkach. Po ich tropach szedłem, ale wyprzedziłem ich. Zaszedłem dalej. Nie znam metodologii i procesu technologicznego stworzenia świata. Mój świat wypracowałem poniekąd sam, ale w bezczelny nieco sposób jak na człowieka - razem z Bogiem. Przemnożyłem moje siły z Jego mocą, mój niedokształcony rozum z Jego odwieczną mądrością, moją nieporadność z Jego wszechmocą.

Z miękkiej gliny ulepił mnie Bóg, ale wypalił za to w tęgim ogniu przeciwności na kamionkę, która aż dzwoni głębokim tonem, gdy ją się uderzy. Nad rzeką Kamienną odnalazł mnie i stamtąd od tej pory uciec już nie mogę, bo wlokę Boga z sobą.

Kiedyś służąca straszyła trzyletniego Waldka wściekłym parowozem, kiedy marudził i nie chciał usnąć. Skutkowało. Minęły lata i zmieniły się kształty parowozów, a coś z tamtego zostało. Parowóz pozostał symbolem wściekłej, szalonej pracy. Jeszcze dziś patrzę urzeczony na pędzącego kolosa przy kompletnie zwariowanych przekładniach spinających koła, jakby tłoki chciały je z osi powyrywać. Nie, nie mogę... Włosy mi się jeżą... Ja wiem, że to ów wściekły parowóz, symbol gigantycznej i niestrudzonej pracy. Symbol mojego działania. Dreszcz przebiega mi po plecach. Parowóz gna z łoskotem szyn, pióropuszem dymu i pary. Parowóz żyje. To ja... Niech tylko Bóg ten parowóz błogosławi, by nie zardzewiał na bezczynnym postoju. Niech go trzyma ustawicznie pod parą i pozwala mu ciągnąć z łomotem setkę ładownych wagonów. Na przodzie on, parowóz niezdarty, niepokonalny, szalony, zwariowany, wściekły parowóz dzieciństwa. Mobilizujący sen - o pracy człowieka. Parowóz dziwny, bo w opętanym pędzie kładzie dopiero przed sobą szyny, po których się potoczy.

Kto w młodości przeszedł fazę zerowej pracowitości, bez żadnej przesady, w wieku 12-18 lat, dla tego praca stać się może bożyszczem, powołaniem, fanatyzmem albo udziałem w Boskim dziele stwarzania świata. Ale to nie natura, to łaska tak działa, ona rzuca w następną krańcowość szalonej miłości do pracy, większej niż do życia i zdrowia. Paradoks, a jednak prawdziwy. Na pracę zawsze się czas wydobędzie, - dla zdrowia najczęściej go brakuje. Ile chorób przeszło na skutek zajęcia się pracą. Ile razy na ambonie miało się świadomość, że być może zostanie się tu i już więcej samemu nie zejdzie. Dlaczego nie czuje się zimna w nie ogrzewanym kościele spowiadając po 8 i 10 godzin podczas rekolekcji, a w tygodniu z pierwszymi piątkami po 37 godzin sześćdziesięciominutowych, a nie szkolnych.

Czy bywa ekstaza pracy? Czy bywa praca przekraczająca dziesięciokrotnie normę przeciętną człowieka bez zmęczenia, a regeneracja sił dokonuje się dosłownie w kwadransach? Czy można odbudować nienasycony głód pracy, ustawiczne poszukiwanie czegoś, uczenie się, zdobywanie, tworzenie? Czy istnieje jeszcze gdzieś poza tym bez urlopowe zajęcie? Głowa nie na wiatr jedynie.

W długodystansowej pracy trwającej dziesiątki lat nikt mnie nie minie. Czy nie powinien istnieć dar Ducha Świętego zwany pracowitością? Przecież ten dar nas tak zbliża do stwarzającego Boga. Jest udziałem w Jego stwarzaniu świata.

Ekstaza pracy... zakochanie w robocie, a może tylko zakochanie w Bogu Stworzycielu, radość dopuszczenia do stwarzania świata, jakaś aktywna tęsknota do tego, by wiedzieć wszystko o przyrodzie - Boskim dziele. Nieśmiertelny głód światła. Nigdy dosyć, nigdy już czy te nareszcie, nigdy pełny, ciągle spragniony poznania, czynu, działania, tworzenia, kształtowania świata, a w tym świecie przecież najbardziej kształtowania ja potrzebuję, a ze mną dopiero wszystko inne. Ta reszt do wzięcia. Reszta pozostawiona przez Boga, by ją zdobywać, brać, chłonąć, intelektualnie się objadać.

Trzeba wtedy mieć drugie życie, które by się męczyło, musiało odpoczywać, urlopować, wczasować, bo w jednym jedynym życiu nie ma na to miejsca ani czasu. Nie wiem, czy to możliwe bez interwencji Boga. Nie znam granicznych miedz, gdzie kończy się ludzka możliwości a zaczyna już Boskie działanie. Dokąd wolno śmiertelnemu sięgać a gdzie się zaczyna strefa Nieśmiertelnego? Jeśli podświadomie mijam graniczną strefę, niech mi Bóg wybacza, to nie agresja, to zakochanie w Bogu Stworzycielu. To zapatrzenie w Niego podczas akcji Księgi Genesis. To zakochanie, jeśli nie w stwarzaniu świata, to przynajmniej w obróbce świata na pewno.

Nie wiadomo, jak to Bóg robi, a może odkrawa czas z wieczność i tworzy z tego dla mnie dziwne godziny posiadające 180 minut, tym samym tworzy jakiś relatywistyczny koncentrat czasu o niebywałe wydajności. Co tu jest bardziej potrzebne - intensywne modlitwy powtarzane z dokładnością chronometru całymi latami czy to szaleńcza pożądanie wiedzy i ssące działanie mądrości nie spełnianej nigdy dc końca. Bóg to wie. Stwierdzamy tylko skutki. Mechanizmy działania Bożego są poza ludzką kompetencją. Jak się dochodzi do tego? Raczej, jak się biegnie? Dziwne rocznice same się w życiu układają. Na jakimś etapie stwierdza się, że mija 60 rocznica codziennej i wielokrotnej dziennie modlitwy o zapał do pracy. Co ma zrobić Bóg? Co ma począć z taką istotą? Nie odpowiem na to pytanie. Odpowiedź nie do mnie należy. Księgowości nie prowadzę. Czy to jest wbijanie się czasowym klinem w wieczność? Naprawdę nie wiem. Wiem tylko, że ci, co za Jezusem szli, nie mieli kiedy spać, bo Jemu się chciało na modlitwie nocować. Nie mieli czasu chleba przełknąć, bo Jezus uzdrawiał lub Ewangelię głosił. Nie mieli odpoczynku, bo praca na robotę zachodziła. Wiem też, że Jezus czasami przygotowywał dla nich śniadanie, piekąc rybę na rozgrzanych kamieniach brzegu Genezaret

6. Start - Bóg

Idę do Ciebie niestrudzenie. Idę coraz drobniejszymi krokami, nie dlatego, że nie mam już sił. Dochodzę po asymptocie do poznawania Twej natury. Asymptota to prosta, która nieskończenie zbliża się do okręgu by nigdy się z nim nie przeciąć, ale nie z Tobą. W niemożliwej sytuacji jest fizyk zbliżający się do temperatury absolutnego zera. To już ułamki ostatniego stopnia, ale są nie do wyczerpania. Idę i poznaję Boga. Krok skraca się, droga wydłuża, intensyfikuje. Czuje się coraz większy ciężar.

Czy tak wolno o Bogu pisać? Czyje zezwolenie tu potrzebne oprócz Boskiego? A jeśli On pozwolił głębiej oraz istotniej wejść w życie, tak głęboko, jak nikomu się dotąd nie powiodło? A jeśli to był pierwszy i zdecydowany krok naprzód w poznaniu przyrody? Nie cząstek elementarnych. Istnieje coś pierwotniejszego jeszcze. Trzeba się nauczyć przerzucania od zera do nieskończoności, niejako z dłoni w dłoń. Trzeba nabyć wprawy w operowaniu kilkoma układami odniesienia, prócz tego ustalonego w pępku własnego brzucha, potem przerzucać początek układu pomiarowego z Ziemi, kolejno na Słońce lub dowolną mgławicę albo galaktykę. A może istnieje coś dalej i bliżej jednocześnie niż dowolna galaktyka... Bóg?... Czy potrafię ustawić układ odniesienia w nieskończonej Próżni, która bynajmniej nie jest niczym? Czy muszę wszystko do określonego punktu sprowadzać, nawet Boga? Czy się to uda w jakiś sposób? Czy nie pogubię się w tych kolejnych transformacjach układu odniesienia, transformacjach, dla których nikt nie ustalił praw przemienności? Czy może gubi się człowiek w swojej inteligentnej niewierze w Boga? Przerzuca swoje urojenia i nie może mu się Bóg wyroić? Nie posiadając wprawy i przy lękliwym usposobieniu, by nie wyszło coś niespodziewanego, branie się za taką operację rachunkową przychodzi trudno.

Ze stanowiska fizycznego należałoby najpierw nauczyć się obracania nieskończoną Próżnią. Jeśli nie wie się, czym ona jest, to przynajmniej powinno się wyczuwać jej naturę. To rzekome nic stanowiące potencjalnie wszystko przybliża wyobrażeniowo Boga. Nie mówię, że pojęciowo, gdyż trudno mieć pojęcie o nieznanym, a tym bardziej o przeliczniku Nieznanego przez niezrozumiałe.

Rozważania biblijne trzeba rozpocząć znacznie wcześniej niż na Poziomie chaosu wszechniebytów. Czy istnieją już kwantowe procesy Niczego? Nieudana unitarna teoria pola z nieskończonym chochlikiem w rachunku, odbierającym fizykom odwagę. A renormalizacja to przecież taki kapitalny środek dla rozmiękczania logicznie zbyt twardych kęsków rozmyślania, jakby enzymy naszej logiki wiedziały, że muszą coś zmacerować, zanim trafią na nieskończoność. Kapitalne Wspaniałe. Ale należałoby wszędzie to stosować, gdzie w rachunek wchodzi nieskończoność albo nieco mniej przerażające zero. Ono jest przecież zaprzeczeniem istnienia. Nieskończoność tylko w urojonym rachunku wyklucza takie pojęcie jak nieskończony odprysk rzeczywistości. Nieskończoność przez logiczne obracanki może dać nadzieję utraty tego wymiaru dzięki renormalizacji. Trudniej renormalizować zero pozostawiając mu wygaszenie istnienia.

Zanim postawię pierwszy decydujący krok w kierunku rozumowego poznania Boga, zanim się zdecyduję na marsz do Niego, muszę się nauczyć odważnego operowania zerami i nieskończonościami, by mnie nic nie zaskoczyło w rachunku. Oczywiście nie chodzi o lęk fizyka któremu coś tam nie bardzo się zgadza z tym, co wymyślił modelowo A propos - nie ma żadnych modeli Boga. Albo jest Bóg jako rzeczywistość, albo nie ma nic. Fabrykowanie modeli Boga kompletnie zawodzi. Można by wtedy proponować nieskończoną ilość modeli. Może nawet niegłupi pomysł - jest tyle modeli przecież, ile głów wyobrażających sobie Boga. Terminologicznie istnieje jeden Bóg, pojęciowo każdy ma własne Jego doznanie. Dlatego nie potrafiłbym. nikogo „nauczyć" mojego widzenia Boga. Po prostu nie orientuję siej czy słusznie oceniam albo czy czytelnik posiada identyczny gust jak mój przy takiej samej pracy komórek mózgowych. Najtrudniej wyzerować wszystkie głosy na mój kaliber, a zerowanie przyrządu musi uprzednie przecież nastąpić, jeśli wyniki mają być porównywalne. .

Dlatego nie dziwię się, że najszybciej chwyta Boga dziecko lub geniusz. Ten skrajny rozstęp religijnych osi świata wypełnia przeciętna wiara, jaką daje Bóg.

Jaki zresztą wymiar odpowiada mi najbardziej - kolosalny Wszechświat czy kwantowy rozmiar? Czy zachwyt budzą olbrzymy i nie mniej wielkie odległości, czy niewyobrażalny świat kwantowy, gdzie w emitowanym świetle w postaci kwantu blasku czuję się najlepiej. Czy mistyka olbrzymów, czy mistyka małości? A jeśli w tych dwóch rozmiarach kontemplować można Boga? To jeszcze lepiej. Zjawiają się wymiar pośrednie, a wśród nich mój własny również.

Nie trzeba zresztą posiadać wymłotkowanego współczesną wiedzą mózgu, by odnaleźć Boga.

Wielcy mistycy poczynając od patriarchów, proroków, apostołów, anachoretów nie przewyższali intelektualnego poziomu swojej epoki. Stopień rozumienia Boga nie jest tylko funkcją stanu umysłowego epoki. Zbyt inteligentne, nadto subtelne rozumienie Boga, by można go uważać jedynie za wytwór umysłowy mistyków biorąc pod uwagę brak ich wykształcenia i zbyt dużą prostotę. Trudności zjawiają się wtedy, gdy się zaczyna metodologicznie rozwałkowywać Boga. Tutaj podjęto jedynie próbę skomplikowania problemu Boga, by uplastycznić sobie istotne problemy albo nie zbadane jeszcze szlaki w poznawaniu Boga.

Wbrew powszechnemu przekonaniu, że największym dziełem Boga jest Wszechświat roziskrzony miliardami gwiazd, mgławic i galaktyk, najistotniejsze działanie Boże rozgrywało się zawsze w obrębie materii ożywionej. Ta - pchnięta siłą Najwyższego - dotoczyła się aż do wytworzenia człowieka. Kształt jego świadomości nie był przypadkiem. W tym przedziale materii ożywionej dokonały się najistotniejsze sprawy Boże - patriarchowie, prorocy, znacznie wcześniej historia Edenu i pierwszej świadomej niesubordynacji człowieka. Tutaj było Zwias-towanie, ciąża, poród. Dziecko-prorok z Nazaretu. Jego śmierć, ofiara za ludzkie zło, Zmartwychwstanie. Na tym splocie materii, życia i ducha związało się wszystko, co zawiera Pismo Święte, szczególnie Ewangelia.

Drogę wskazał sam Bóg - wybrał materię, nadał jej wektor życia i hominizacji po to, by wszystko co Boskie trafiało na tej drodze do wiadomości. Materia nie jest balastem piasku w balonie, by zbyt wysoko nie wzleciał. Można też w innym wariancie zinterpretować sprawy Boskie najczęściej złączone z materią. Wniosek ten zatwierdził Jezus przez Wcielenie. Zarówno materia, jak i duch zostały nobilitowane przez Boga. Ewangelie ukazują właśnie tę symbiozę Boga z materią ożywioną, symbiozę rozwiniętą w tajemnicę Wcielenia i Odkupienia. Widocznie natura Boska nie jest całkowicie „obca" materii. Materia odgrywa istotną rolę w życiu i świadomości. Bóg się posługuje materią, by w kategoriach zrozumiałych przez człowieka - nazwijmy to w kategoriach rezonansowych - komunikować się z człowiekiem.

Materia jest od strony fizyki pytajnikiem. Życie-jest niewiadomą od strony biologii. Człowiek - biologicznie i psychologicznie to istota nieznana. Gdzie się zaczynu i gdzie kończy węzeł materii? Którąkolwiek końcówkę się wyciągnie - w rękach zostaje niewiadoma. Czy nie byłoby dobrze jeszcze jedną końcówkę uwzględnić - Boską? Poznając Boga oczyszczamy Go skrzętnie z materii, nawet z rzucanego przez nią cienia. Tymczasem od strony Boga wydaje się, że łatwiej i lepiej można poznać Baterię nieożywioną i biotyczną. Ale wtedy trzeba się zgodzić nie tylko na nieśmiertelność życia, ale również na zmartwychwstanie byłej masy biotycznej.

Poznawanie Boga dokonuje się wręcz paradoksalnie. Jeśli Bóg nie chce się zmieścić w kryteriach dwuwartościowej logiki Arystotelesa wtedy rezygnuje się z Boga. Tymczasem winno być odwrotnie - jeśli kryteria logiczne, i to wynikające jedynie z dwuwartościowej podstawy logicznej, nie odpowiadają możliwości zobaczenia Boga, należałoby zakwestionować regułki logiczne jako wyżymaczki naszego rozumowania Tak się robi w innych naukach dedukcyjnych stosowanych potem w fizyce. Prócz geometrii Euklidesa istnieje przecież geometria Riemana, gdzie dwie równoległe przecinają się w nieskończoności, a suma kątów w trójkącie nie stanowi 180°. Cała fizyka relatywistyczna posługuje się inną logiką geometryczną niż Euklidesowa. Coś takiego musiałoby zaistnieć w naszej logice przy innych założeniach i wtedy rozumowo mógłby wyjść dopiero Bóg jako pojęcie. Przy zmianie aksjomatów logicznych inaczej przebiega rozumowanie, ale też opisuje się zjawiska rzeczywistości dotychczas nieokreślone. Wiedza nasza jest tak skonstruowana, że dopiero wtedy wydaje się nam, że rozumiemy zjawisko przyrodnicze, gdy potrafimy je logicznie opisać, czyli naszemu.

Materia musiała się zbrylić, czyli wykrystalizować z energii elektro-magnetycznej.

Materia musiała żyć, a żyjąc ten proces rozciągnąć na miliardy lat. Również wymieniała podstawową treść poprzez śmierć poprzednich organizmów, wydając nowe osobniki. Żyć dla materii to dążyć do nieśmiertelności. A gdyby wyższa organizacja ożywionej masy podlegać musiała prawu śmierci, ale chciała sobie zawarować nieśmiertelność, a nawet zmartwychwstanie? Nasze prawdopodobności sądów o materii i życiu są zbyt apodyktyczne, bo opierają się na wycinkach i modelarskich zabiegach metodologicznych. Kto zresztą zgłębił do końca tajemnice materii, skoro brak teorii powstawania cząstek elementarnych? Kto może zapewnić, że poznane przez biologów życie nie wymaga kompletnego odwrócenia pojęć zbyt sfizykowanych? Kto w ogóle jest władny orzekać o życiu i świadomości z daniem gwarancji, że tak jest prawdziwie? Kto w ogóle ma prawo bez cienia wątpliwości zabierać głos o rzeczywistości przyrodniczej, skoro głębiej myślący fizycy stawiają pytanie, czy mamy świat przez nas wymyślony, czy rzeczywiście obiektywny?

Do Boga pragnie się pozytywistycznie dojść, choć sam pozytywizm kwestionuje się w naukach przyrodniczych. Pan Bóg musi empirycznie wyjść, jak wiele innych rozpoznań przyrody, co do których się wątpi. Poszatkowano rzeczywistość na poletka, jak ongiś geometrię Euklidesa wzięto z faktycznego pomiaru gruntów greckich. Nasz empiryzm trafia w ślepą ulicę niezbieżności poszczególnych sformułowań wtórnie sklejanych bez lepiszcza. Ostre rygory fizyki w opisie są całkowicie rozgotowane w podstawowych punktach jednolitej wizji świata. Okazała się potrzebna wtórna intuicja, jeśli inaczej nie można problemu rozwiązać. Intuicja zaś jest jedną z niewiadomych takiego samego rzędu, jak życie, świadomość, człowiek. Istnieje heurystyka, czyli wiwat-strzał myśli, o którym się wie, że wypalony z dubeltówki nabój trafi w prawdę. Ścisłość jest w ogóle nieścisła,

Jak się pisze o Bogu? Tylko tak, jak się wie. Najogólniej do Boga dojść można na drodze naturalnej, a ta droga jest już wstępnym aktem Boga. Czy wolno o Bogu pisać, jak nikt tego dotąd nie czynił? Czy chodzi o lęk nieprawdziwości? A więc dochodzenie do Boga na zasa-dzie rachunku niemożności? Musiałoby się wstępnie inne pytanie postawić - czy można o przyrodzie tak pisać, jak nikt tego dotąd nie zrobił, tak jak nie podaje żaden podręcznik akademicki? Czy nie można wyjść od czegoś bardzo prostego i jednocześnie powszechnego? Jeśli ogólna zgoda ludzi na prymitywnych nawet szczeblach kultury widziała zawsze w świetle analogię Boga? Jeśli ludzkość posiadała zawsze czucie Boga i tęsknotę do transcendencji przy własnej śmiertelności? Czy można to nazwać totalną pomyłką ludzkiej natury, pomyłką odnoszącą się właśnie do natury człowieka? Raczej widziałbym tutaj instynkt duchowości.

Czy wolno o Bogu pisać inaczej? Nie daje to spokoju. Inaczej postawmy problem - czy wolno o Tobie tak pisać, jak pozwoliłeś mi się poznać? A jeśli wcześniej dałeś wnikliwiej i głębiej poznać życie oraz świadomość? Pozwoliłeś o życiu inaczej wiedzieć, niż wszystkim innym się to udało? Pozwól tę wiedzę zestawić z Tobą, by Cię istotniej i wnikliwiej odczytać. Może to raczej styl nieco inny, terminologia nie metafizyczna. Ale przecież w tym jest ta sama odwieczna Twoja natura skonfrontowana z tym, co sam objawić zechciałeś ludzkości.

Tak pisać nie wolno - o ile nie wie się więcej niż obiegowo. Sięgając w tajemnice życia i ludzkiej świadomości trudno nie pisać o Bogu inaczej. Każda epoka ma swój sposób wyrażania podstawowych pojęć. Spróbujmy przerzucić się już do następnej epoki.

7. Bogu przez ramię zajrzeć

„Dziękuję Ci, Ojcze, że zakryłeś to przed mędrcami i uczonymi a objawiłeś prostaczkom. Tak, Ojcze, bo się tak upodobało Tobie" [Mt 11 j 25-26]. W Starym Testamencie Jahwe ukazuje się niekiedy, ale nigdy twarzą; jakby zasłaniał sobą, co stwarzają Jego ręce. Cała tak urządzona, jak byśmy jej nigdy frontalnie nie poznali, musimy się zadowolić „naszym" poznaniem i opisem. To jest ciągle „nasza" przyroda, nie wiadomo, jak dalece jest ona słuszna obiektywnie. Stanowi to dużą trudność dla fizyków. W całej przyrodzie jest jakiś szyfr, od którego klucz rzucił Bóg w przepaść. Klucz od materii nieożywionej leży gdzieś ciśnięty i czeka na szczęśliwego znalazcę. Klucz od materii biotycznej rzucił Pan Bóg, wydaje nam się, w inną przepaść. A może oba klucze leżą niedaleko siebie. A jeszcze jeden klucz od ludzkiej świadomości ukrył Bóg albo z tamtymi, albo osobno. Podchodzimy do fundamentalnych spraw niejako od kuchni, wyważając drobne zamki, gryząc przyrodę po kawałku. Mimo całego upojenia nauką porzucone przez Boga klucze pokrywa ciężka mgła niewiedzy.

Jeśli Bóg tajemnych kluczy nie umieścił na szczytach niezdobytych gór, to powinny one leżeć gdzieś przy samej ziemi. Najłatwiej byłoby je wówczas zaobserwować badając przyrodę na klęczkach. Przy ewentualnym zauważeniu tej Boskiej zguby, najkrótsza to droga do podjęcia jej z ziemi. A więc przy wyniosłości nie zobaczy się niczego. Trzeba pokornych i wiedzących, że sprawa z przyrodą jest równocześnie sprawą z Bogiem.

Bez usilnej kontemplacji nieznanego, trudno cieszyć się odkrytym. Badacz przyrody to jakiś osobnik, który nie sam kręci się po obcym terenie. Usiłuje pisać, ale trzeba być wykształconym, posiadać naukowe zamówienie społeczne, zagwarantowane fundusze i najnowocześniejszą aparaturę. Ewentualnie jeszcze można nie mieć żadnych wyników w rozsądnej proporcji do przygotowań. Jednej rzeczy nie ma w umowie o badania - intuicji odkrywcy i błogosławieństwa Bożego. A może to nawet do jednego się sprowadza? Nie kontraktuje się głowy z jej mądrością. Wykształcenie i mądrość to nie synonimy. W tym rzecz się zasadza, że nie wystarczają drobne szczegóły, a więc odkrycie detali ubogacających wiedzę, gdyż nie są to klucze do fundamentalnych zasad, Kluczy nie ujawni nowoczesna aparatura, lecz współczesna albo przyszła konstrukcja głowy. Klucze są do znalezienia.

Czy przypadkiem niezbyt wielka zarozumiałość sięgania aż tam? Sięgać może każdy nawet bez zarozumiałości. Pytanie, czy namaca się leżący gdzieś klucz przyrody? Czy olbrzymi szczęśliwy traf, czy wielka Opatrzność, jeśli kto wyczuje porzucony któryś z kluczy Boskiego dzieła?

Młodzieńcze marzenia bycia kiedyś odkrywcą i wynalazcą zmieniały się z biegiem lat w pragnienie poznania przyrody poza zakresem znanym już wszystkim, a więc w skali pozapodręcznikowej. Tu wyrosła góra trudności wcale nie obiektywnych. Spóźniony wiek na rozpoczęcie studiów uniwersyteckich, brak dostępu do wielkich ośrodków naukowych, profesja nie ułatwiająca życia naukowego, wielorakość zajęć zawodowych, głowa nie z wyboru, tylko z urodzenia. Zostały kolana i modlitwa. Zostało cierpienie, cierpienie wyniszczające bezmożnością. Układem świata. Nie mam rzemieślniczego warsztatu nauki. Albo klucz otrzymam z ręki Opatrzności przy usilnej pracy, albo nic. Bóg często ratuje desperatów.

Bywają takie dziwne momenty, jak gdyby się Pan Bóg odsłaniał w tym, co stwarza. Jakby po prostu chciał, żeby ktoś niedyskretnie spojrzał na ręce. Błysk myśli w jakimś momencie. I mam tę świadomość - znajduję się w czasach pierwszego rozdziału Księgi Genesis. „Niech się stanie światło." Był taki moment, że czułem jakbym stał nad kolebą, gdzie narodziło się światło. Urodziny pierwszego fotonu. Stało się wtedy w zadumie. Milcząc. By za chwilę upaść na kolana dziękując za tę translokację w początek światła. Z takich olśnień rodzą się potem książki: „Na początku było jednak światło", „Życie jest światłem".

W innym zagadnieniu - czy w białku jest krzem? - najpierw było doznanie umieszczenia się w rozdziale Genesis: „Niech ziemia wyda istoty żywe". Krzemowe? Czy od nich wystartowało dopiero życie węglowe? Tak to wynika z ewolucyjnej roli krzemu w organizacji życia. Ten błysk myśli zjawił się na trzy dni przed stwierdzeniem w płucach dwóch dziur wielkości śliwki. Gruźlica rozpadowa. Niebezpieczeństwo życia... Bóg chciał inaczej. Krzem się rozwinął, a gruźlica zatrzymała i cofnęła.

Ale to jeszcze niezbyt duży klucz rzucony gdzieś przez Boga. Wielkiego klucza od przyrody nikt jeszcze nie podjął. Leży ukryty. Na kogo czeka? Na kogoś bardzo małego czy wielkiego? Zaczęły się trudności w pracy. Odwodzą, odprowadzają, nie radzą zajmować się taką sprawą. Czy intuicyjnie inni wyczuwają właściwy kierunek? Tak się robi w badaniach strategicznych. Ptaki odciągają również wroga najdalej od gniazda.

Tak, to ten klucz - elektromagnetyczny, klucz otwierający wejście w materię ożywioną i psychikę człowieka jednocześnie. Klucz znaleziony przy okazji pracy nad bioelektroniką.

Aby nie mieć złudzeń, że klucz do życia podrzucił Bóg, a nie doszedłem po tropach swego rozumu, wykazało inne zdarzenie. Poszukiwane ślady życia kambryjskiego w kwarcytach głównego pasma Gór Świętokrzyskich były prawdziwym dziwem. Podczas pracy z siostrzeńcem fotograf zapragnął zrobić nam zdjęcie. Najlepiej w akcji a więc przy odwracaniu dużego bloku skalnego. Było ich kilkaset tysięcy na gołoborzu. Wskazany przypadkiem ujawnił na odwrocie dwie pierwsze autentyczne skamieniałości. W trzy godziny potem piorun spóźnił się o minutę, uderzył w kuchnię klasztorną, skąd wyszliśmy do refektarzyka tylko poza drzwi.

Kto podsunął Boże widzenie przyrody? Czy własne Ave odmawiane przed rozpoczęciem jakiejkolwiek pracy, a więc kilkanaście razy dziennie przez 56 lat, czy modlitwa wielu osób, a może owe dwakroć po milionie „Zdrowasiek" odmówionych przez dzieci z ćmielowskiej krucjaty eucharystycznej w latach 1935-1939?

Ciekawość poznawania przyrody rozwinęła się w człowieku od analizy. Jest to najpierwotniejszy instynkt intelektualny. To samo obserwujemy w osobniczym rozwoju w okresie dzieciństwa choćby w formie destrukcji zabawek, by sprawdzić ich wnętrze. Analiza badawcza określiła swą metodę i podstawę poznawania. Od 24 wieków kształcimy się na dwuwartościowej logice Arystotelesa „albo - albo", pośredniego nie ma. Klasycznie brzmi to tertium non datur. Do pewnych granic logika ta jest podstawą olbrzymiego zakresu poznania naukowego i niemal stuprocentowego przekonania analityków wśród badaczy. Biologia do niedawna uchodziła za wyłącznie eksperymentalną, czyli analityczną. I to obciążenie istnieje nadal. Aż w pewnym okresie badań przyrodniczych dwuwartościowa logika z tertium non idatur staje się przeszkodą w posuwaniu wiedzy naprzód.

Czy wobec tego syntetyczna umysłowość, ta intuicyjna trafność w środek szerokiego zagadnienia dziobanego mozolnym wysiłkiem przez analityków jest wynikiem pierwotnego instynktu badawczego, czy może już charyzmatem syntetycznego myślenia i działania? Czy dar przybliżenia krańcowych osi przyrodniczych zdarzeń jest umiejętnością, która rodzi analityczny pęd, czy charyzmatem widzenia niemożliwego jako tertium ? Czy twórcza intuicja jest dewiacją umysłową, czy Boskimi darem trafnego widzenia bez dowodu na razie? Czy wyjątkowa intuicja badacza nie jest przypadkiem mistyką przyrodniczą z „teleskopowym" widzeniem rozwiązania, zanim zjawią się dowody? A więc czy nie jest ona charyzmatem?

Można wtedy zbliżać, w poszukiwanej wielkiej syntezie przyrody, poznane analitycznie dwie skrajne osie wiedzy i nagle zobaczyć, że one bynajmniej nie obracają się niezależnie. Mamy zakres poznawczy rozciągający się od kwantowych rozmiarów do makroskali. I odpowiednie do tego dobieramy metody. Wyniki stanowią niejako pojazd nauk przyrodniczych ze skrajnym rozstawieniem osi. Oczywiście jest to przenośnia. Nie stanowią one odmiennego przedniego i tylnego napędu, jak to konstruujemy w pojazdach mechanicznych. Skrajne osie przyrody są sprzężone w jeden łączny mechanizm. W rozmiarach kwantowych jest to zresztą regułą absolutną. Synteza prowadzi do stwierdzenia tej więzi, która jest całkiem naturalna w przyrodzie, a w analitycznej hegemonii badawczej stanowi oddzielne problemy. Dziękuję za charyzmat syntezy myślenia i badania przyrody. Na ten pomysł żaden analityk nie mógł wpaść. Synteza jest poza konstrukcją jego umysłowości.

Biolodzy widzą oddzielnie reakcje chemiczne metabolizmu i elektroniczne cechy związków organicznych aktywnych biologicznie. Właśnie tertium między tymi właściwościami stanowi bioelektronikę. Nie potrafią tego zrozumieć. Tak samo elektromagnetyczne promieniowanie reakcji chemicznych przyjmuje się w żywych ustrojach i to już od dawna. Odkryto również promieniowanie luminescencyjne w wyniku procesów elektronicznych. Nikt nie dostrzega owego tertium - elektromagnetycznej natury życia, że życie jest światłem, choć wszyscy się już zgadzają, że emisja światła jest nieoddzielna od procesów życiowych.

W logice nie ma tertium, w przyrodzie owo tertium jest z reguły czymś nowym oraz istotnym. Można paradoks sformułować: poniechanie podstaw logiki może prowadzić do odkrycia cennych właściwości natury.

Moja irracjonalność prowadzi mnie ku twórczemu poznaniu nawet trudnych do wykrycia racjonalności. Widocznie jest słuszna i jako metoda działania naukowego prawdziwa, bo efektywna. Efektywność tutaj legitymuje postępowanie. Tym się jedynie różnię od fizyków, że oni swych metod nie nazywają irracjonalnością, choć są oparte na dowolnych aksjomatach logiki i matematyki.

Cuda i odkrycia mają swoje godziny. Nie można ich przewidzieć ani przyspieszyć. Najprostsze odkrycie było w innym czasie niemożliwe do dojrzenia. Zupełnie jak gdyby Pan Bóg był odwrócony i ukrywając swą twarz, upuszczał od niechcenia cud lub odkrycie i dziwił się, że ich nikt nie podejmuje.

Bóg w ogóle nie jest analitykiem. Analiza to najniższy sposób poznawania, znany już u zwierząt i zapewne też roślin. Analityczne szczegóły żywy układ rozpoznaje poprzez swój organizm. Bóg nie potrzebuje analizy. Do Niego należy synteza istotnych podstaw przyrody. Analiza jest dla mrówczych umysłów laborantów, ogólnie doświadczalników. Klucze od wielkiej syntezy ma Bóg. Warto więc dostrzec, co z Jego rąk nieopatrznie, a może celowo kapie, coś nowego. Jest to cichy pobrzęk tajemnych kluczy przyrody?

Nie obyło się z całą pewnością bez Boga. Bóg ma swój kantor wymiany modlitw na błogosławieństwo, na oczywiste prowadzenie człowieka.

Czy skończyły się objawienia publiczne i obowiązujące wszystkich? Tak. Ale przecież nie objawienia prawdy przyrodniczej i objawienia dobroci i mądrości Bożej. Mądrość Boża ustawicznie się objawia. Nie dostrzegamy tylko tego wśród codziennej bieganiny. 8. Mechanika kwantowa i Pan Bóg

Gdyby współczesny człowiek pisał Księgę Genesis, rozpocząłby: „Na początku było Nic, ale Nic nie było Niczym, Nic było Próżnią, a Próżnia z woli Bożej była elektromagnetyczna. I wyprowadził Bóg z Próżni wszelkie rzeczy i zdarzenia, martwe, jak i żywe. Próżnia bowiem nie była Niczym. Próżnia była potencjalnie wszystkim".

Upatrywanie tylko makroskopowej działalności Bożej nie wydaje się słuszne, choć najłatwiejsze w interpretacji. Wiedza Boża nie odnosi się dopiero do łona matki, skąd zaczyna się szereg działań przygotowujących człowieka do szczególnych zadań, jak w Starym Testamencie bywało. Wiedza Boża sięga daleko wstecz poza stan embrionalny. Czym jest Boże działanie w tym rozmiarze? Czy Bóg zna się również na mikrobiologii oraz na kwantowej mechanice biologicznej?

Gdy śledzi się proces prekognicji Bożej, wydaje się, że sięgać ona winna już do sytuacji genowych. Ale zostały one już wcześniej w filogenezie zakodowane, uwzględnione i przez przyrodę poprawnie odczytane. Ale to przecież jest działanie historyczne w czasie teraźniejszym. Właśnie o to chodzi. Nie robić historii przyszłością. Widzieć czas pozaprzeszły zaktualizowany obecnie. I tak Bóg swoją opatrznością zawarunkował czas obecny mimo zdarzenia, które rozegrało się miliardy lat temu. Ale to samo tkwi. już w ontogenezie, jako ciągle współczesne. Dziwne rzeczy wyprawia życie z czasem.

I tak, jeśli Bóg powołuje kogoś na geniusza nauki, sztuki, społecznika, misjonarza czy świętego, musi On wcześniej zarządzić pulę genetyczną już w chromosomach podczas jej redukcji. Bóg jest wówczas Największym Inżynierem Genetykiem. Wśród milionów plemników musi wybrać „znakowany" przez siebie i spowodować spotkanie go z odpowiednio wybraną gametą żeńską. Prowadzić ten zabieg bynajmniej nie w najbliższych tylko aktualiach. Przeciwnie, to proces sterowanej hodowli cech genetycznych przez szereg pokoleń. To olbrzymia gra prawdopodobieństwa, która dla Boga stanowi plan wykreślony na tablicy Nieskończoności.

Potem następuje wybór miejsca dla makroskopowej akcji i wybór czasu. Trzeba zapewnić warunki środowiskowe, które będą ugniatały geny zamknięte w gametach. Ucier środowiskowy musi być taki, żeby z tego zespołu rozwinąć cechy niepospolite. Wszystko tutaj jest dziełem Bożym.

Na jego marginesie dokonuje się wszystko, a więc czasy, ludzie, warunki ekonomiczne, polityczne, kulturowe, stan zdrowia modelowanego człowieka, wszystko ma swe uzasadnienie opatrznościowe kilkanaście pokoleń wstecz. Bóg jest kwantowym genetykiem. Tak przecież Kształtuje się święty, geniusz umysłu, serca, bohater, męczennik czy reformator, twórca jakiejkolwiek orientacji. W tablicach rozdzielczych Opatrzności jest teoretycznie i w praktyce nieskończona ilość możliwości. W rachunku nieskończonościowym tylko Bóg może się pewnie i biegle orientować.

Do tego przykrawa Bóg odpowiednią łaskę. Wyposażenie potencjalnego dzieła Bożego jest bardzo gruntowne i detalicznie przemyślane! Bóg musi się na wszystkim znać, a więc tym samym na kwantowych podstawach biologicznych i to nie tylko z racji stworzenia życia, ale także z prowadzenia akcji od Próżni, a więc prekognicja zaczyna się w niewiadomym czasie, ale na pewno rzędu dziesiątków miliardów lat. Jedynie Bóg czyni z nieskończoności konkretną wartość. Jedynie On jest władny do miniaturyzacji nieskończoności i do konkretyzacji abstrakcji oraz czystej idei.

Z innych zapewne przesłanek szczegółowych wynikała również znajomość mechaniki kwantowej Alberta Szent-Gyórgyiego. Pisze on w książce Wstęp do biologii submolekularnej (1960): „W moim umyśle tkwi przekonanie, że Stwórca musiał posiadać głęboką znajomość mechaniki kwantowej i fizyki ciała stałego i zastosował je. Na pewno nie ograniczył się On do poziomu molekularnego w swoim dziele kształtowania życia tylko po to, aby uprościć je dla biochemika" (s. 32).

Dotychczas znamy Boga jako Wszechmoc rozsypującą pyl galaktyk i gwiazd, jako Instalatora Mlecznej Drogi. Tymczasem najciekawszy moment jest poza naszą wiedzą: kiedy Bóg trącił palcem nieskończoną próżnię elektromagnetyczną, a ta wyśpiewała pieśń istnienia masy, a masa z kolei w dalekiej przyszłości wydała kwantowy krzyk życia. Bóg jako znawca mechaniki kwantowej jest bardziej tajemniczy niż jako Wszechświat czy Wszechmoc przesypująca w dłoni galaktyki.

Potęga Boga nie przejawia się jedynie w tym, że gasi i zapala słońce, że stopy Jego ścierają gwiezdny pył. Niedawno weszliśmy w kwantowe wymiary życia i otworzył się nagle nowy świat - bioelektroniki. Wiadomo, że jest „tak", nie wiadomo tylko „jak" się to dokonało. Jak Bóg sczepił reakcje chemiczne z procesami elektronicznymi w białkowej masie. Jak życie od miliardów lat wygrywa Bogu elektromagnetyczną kantatę. Życie śpiewa swój odwieczny hymn kwantowy na chwalbę Stwórcy. To prawieczna melodia ożywionej materii, w którą wsłuchuje się Bóg. Bóg jeden wsłuchuje się ustawicznie w kwantowy krzyk życia i widzi kwantowy oddech światła. Jest wówczas życie w materii.

Autor ma to niewysłowione szczęście wiedzieć o tym. Bóg pozwolił tam wejść - usłyszeć i zobaczyć. Tak się Jemu upodobało. Objawia On prawdę, komu chce.



9. Ja - człowiek - punkt osobliwy Wszechświata

Dla kogo są prawa, dla przyrody czy dla człowieka? To przecież człowiek wymyślił kodeks praw przyrody, do których ona coraz bardziej stara się nie stosować. Nadawanie praw przyrodzie przez człowieka jest bzdurą zarozumiałości. Natomiast prawa tworzone przez ludzi dla ludzi mogą być bezprawiem z obowiązkiem wykonania. Niezależnie od tej dygresji chciałbym mieć wspólne prawa z Wszechświatem. Jeśli mgławica, konstelacja gwiazd, Mleczna Droga są poczytywane za osobliwe punkty Wszechświata, to nie widzę przeszkód, by się nie poczuwać do spunktowanej osobliwości Wszechświata.

Takim punktem osobliwym stałem się umownie 31 października 1911 roku, a w myśli Bożej odwiecznie. Mój świat myśli jest większy od Wszechświata. Nakrywam go kloszem mojego poznania. Sięgam nieskończoności niezależnie od przyjętego modelu Wszechświata. Co więcej, mogę z analogicznymi punktami osobliwymi jak ja zmieniać losy planety Ziemi modyfikując jej moment dobowy obrotu na skutek przemieszczenia olbrzymiej masy na jedno miejsce. Nietrudno zresztą unicestwić w prosty i szybki sposób pewną część świata. Jeśli stwierdzam, że w skali kosmicznej jestem znaczący jako punkt osobliwy, to tym bardziej w relacji do Boga.

Bóg dostrzega mnie indywidualnie. Nie jestem niemianowanym elementem składowym. Przeciwnie, w oczach Bożych jestem wyróżniony indywidualnie.

Tak wyglądałyby sprawy „na optykę", ale przecież nie o to chodzi. Wszechświat nie kocha swoich punktów osobliwych, nawet najpotężniejszych. Ani ich nie rozpoznaje na mój sposób. Reakcja Wszechświata jest w innym znaczeniu świadoma. Wszechświat kocha grawitację. Pieści masę światłem. Doznaje więc „czucia" masą i polem elektromagnetycznym. Nie wie jednak, że wie. To jest „coś", co mam tylko ja: poznanie siebie i obserwację moich zmian w czasie. Radość poznawania. Przy tym oceniam temperaturę towarzyszących mi emocji. Doznaję to jakąś „psychiczną" termodynamiką, jak można by to określić w języku zrozumiałym dla Wszechświata.

Jestem osobliwym punktem Wszechświata, ale nawet w sobie stwierdzam osobliwy punkt życia, który nazywam świadomością, punkt, który mogę odnosić do jakiegokolwiek innego punktu rzeczywistości, również do Boga. Gdybym poszukiwał jakiejś analogii, a Boga poznajemy tylko analogicznie z sobą, to powiedziałbym, że Bóg przenika mnie podobnie jak próżnia każdą rzecz, czyli wszystko. Oczywista jest kwestia sposobu. Tarmosi się moje poznanie, mam analogię między dwiema niewiadomymi, jury stanowi trzecia niewiadoma - moja świadomość. Trio o nieskończonej ilości stopni swobody. Wątpliwości co do siebie nie ma się nigdy, z wyjątkiem autora powiedzenia Scio nihilme scire. Głupi nigdy nie wątpi, że jest. Z reguły nawet więcej przyznaje sobie, niż faktycznie można by mu przypisać.

Tymczasem zamyka się jakiś cykl egzystencji ludzkiej poczynając od Bożej idei, przez sprzężenie jej z materią organiczną, wybiegiem myśli w nieskończoność i złapaniem kierunku na Boga. Jest to rondo każdego punktu osobliwego zwanego człowiekiem, niezależnie czy on o tym wie i chce tego. Wspaniały i zawrotny cykl. Rozpoczynam od kwantowego ruchu rotacyjnego jakiejś drobiny wyjątkowo niespokojnej, zakreślam horyzont mojego rozeznania, wreszcie wibruje myśl na promieniu równym nieskończoności. W tej nieskończoności usiłuję w sobie zamknąć Boga. Konstrukcja człowieka jest bardziej złożona, niżby to wynikało tylko z ewolucji od zwierzęcia. Rozumiem, że Droga Mleczna przy swoim rozmiarze jest tylko punktem osobliwym Wszechświata. Pojmuję, że jest ona również swoim wszechświatem, a przy tym punktem osobliwym tamtego astronomicznego Wszechświata. Mam zadatki na nieskończoność, która nie jest bynajmniej abstrakcją. Niech się fizycy kłopoczą o realność nieskończoności. Tej troski pozbawiła mnie moja natura człowieka.

Ja wiem, że jestem nieskończonością, która pragnie jednego - zagubić się w Nieskończoności. Czy na tym polega zbawienie? Na rozpłynięciu się w nieskończonym jestestwie Boga? Zbawionemu wystarczy to wszystko, co otrzymać może na zawsze. Ale wtedy musi znowu mieć świadomość, że wie o tym. Zresztą tym różni się odbiór informacji przez myślący podmiot od informacji telekomunikacyjnej.

10. Oddech nieskończonością

O człowieku tyle wiemy, ile uzasadnia obserwacja statystycznych warunków, rozciągła w historycznym czasie. Statystycznie rysuje się wówczas prawidłowość. Parametr czasu wskazuje na ewolucję wybranego wyznacznika. Między innymi, poza systemem oddechowym typu tlenowego (biologicznego), zauważa się potrzebę oddechu nieskończonością, niezależnie od tego, czy będzie to pogoń za Nieskończonym, za pełną wolnością człowieka, czy konieczność postawienia Ściany w nieskończonej odległości, poza którą nie pyta się dalej. Geometrycznie byłby to układ ostateczny odniesienia ulokowany nieskończenie daleko i układ sam w sobie byłby oczywiście nieskończony.

Czy wolność od śmierci? Poniekąd tak. Bóg sam posiał ziarno nieśmiertelności jako protest przemijania.

Materia jest mimo wszystko nośnikiem życia i ducha. Czy muszę sobie ducha wyobrażać jako kontrast życia, a życie jako przeciwstawienie materii? Boga jako przeciwstawność materii, życia i ducha? Na zasadach rachunku przeciwstawności pragnę obliczyć szansę Boga i mojej nieśmiertelności.

Bóg przestał dla mnie być abstrakcją filozofów. Bóg stał się radością obserwowalną przyrody. Na tej samej zasadzie przyczynowości orientuję się w przyrodzie. Nie ograniczam się do samego doświadczenia wewnętrznego. Stwierdzam Boga na tej samej podstawie przyczynowości, a więc w działaniu. Ale przecież przyrodę poznaję również w jej akcji.

Inni mogą to nazywać superszczęśliwym przypadkiem żyjąc również tylko przypadkowo na tym świecie. Dla mnie nie ma przypadków powtarzających się z bliżej nieokreśloną częstotliwością. Zbyt dobrze poznałem teorię informacji, bym nie odróżnił sygnału od zaburzenia. A jeśli nawet zaburzenie powtarza się z pewną periodycznością, nasuwa się podejrzenie, że to również sygnał. Będę nanosił informację na obserwacyjny arkusz. Wytyczę korelację, odrzucę pewien procent na błąd doświadczalny. Na statystycznym planie zagadkowego działania sygnalizacyjnego mogę doskonale odczytać Przyczynę nadającą mi siebie. Przy tej metodzie Bóg jawi się bez osłon, jak w Starym Testamencie wprost Bóg pozwala dociekliwym zaglądać sobie przez ramię i śledzić Jego działanie. Wypadliśmy z takiej obserwacji, bo nas zagarnęła coraz bardziej materialna rzeczywistość, a słowo „badanie" oznacza po prostu „macanie" przyrody. Ponieważ Boga „macać" nie potrafimy, wobec tego nie istnieje żaden sygnał nadawany z określoną częstotliwością, sygnał wyróżniający się od wszystkich innych. Nie nadajnik jest głuchy czy niemy. Głuchy jest detektor. Kształcą go w szkołach od tysięcy lat ciągle w tym samym kierunku macania przyrody, a nie powodowania się nią.

A może zupełnie co innego? W bezmiarze informacji nadawanej przez materię nie dostrzega się niezwykle szerokiego pasma od najmniejszego wspólnego mianownika informacyjnego do największego istotnego i wspólnego mianownika. Właśnie ta rozpiętość informacyjna przynależy Bogu, a informację przyrodniczą trzeba dostrzec na ogólniejszym tle rozpiętym od Próżni do Nieskończoności. W informatyce, w termodynamice i teodycei mamy wiele terminów, dużo zasad i kompletny brak podstawowych wiadomości. Brak prawdziwej definicji. Zadowala nas terminologiczna gra słów, ta zaś na skutek osłuchania staje się „zrozumiała". Ponieważ człowiek jest najzupełniej zindywidualizowanym detektorem, nikt za niego nie wykona selekcji informacyjnej wypełniającej przestrzeń jego istnienia. Jednym wystarcza teoria matematyczna informacji, bez orzekania czym ona jest choćby w ożywionej materii. Komuś wystarcza termodynamika parowozu, inny poszukuje termodynamiki wielkości kwantowych. Jeden słyszy nietypowy, przyrodniczo biorąc, sygnał informacyjny, inny dochodzi do Przyczyny tego sygnału.

Poszukiwanie Boga to nie dziecinna zabawka z kolorowej książeczki ani chłopskie wyczucie prawdy, to obracanie umysłem na najwyższych obrotach, jeśli się potrafi obsłużyć taki mechanizm dociekliwości. Dlatego Bóg tkwi najczęściej wśród dzieci i geniuszy, w przestrzeni pośredniej pojęcia są rozstrzelone. Zresztą genialność i dziecinność miewają dużo wspólnego, z wyjątkiem operacyjnej masy intelektualnej. Bóg i głęboko myślący widzą analogie genialności i dziecięctwa w wierze.

Tak, pierwszy krok czyni On, a nie ja. Ale potem zaczynam Go siłą nabytego pędu dzięki łasce poszukiwać, obchodzić, podglądać, przymierzać się. Zaczyna się metodologia obchodzenia Boga niejako z różnych stron. Złudzenie? To nie ja Go poszukuję. To On wyrabia różne podejścia, stawiając mnie w sytuacji, która zmusza mnie do lepszego rozumienia Boga. Zaczyna się wytwarzać Bosko-ludzka mieszanina, gdzie odróżnienie co moje, a co Jego jest marudziarstwem małoduszności ludzkiej.

Powołał mnie Bóg na detektora przyrody. Niczym jest przyroda beze mnie. Nie istnieję ja, więc nie ma również dla mnie przyrody. Niczym jest Bóg dla nie istniejącego człowieka. Poznanie przyrody i poznawanie Boga to dopiero życie, które w sobie czuję, nawet rozumiem i znam. Co za dziwne sprzężenie całkiem nawet istotne - jestem detektorem Boga i przyrody. To nadaje niebywały sens mojej egzystencji.

Oddech nieskończoności. Wchłanianie przyrody to czucie siebie. Wchłanianie Boga, to czucie Nieskończoności. W sumie - oddycham bardzo głęboko. Jak najgłębiej, jak tylko możliwe. Szczęśliwy jestem, że mi nigdy ani ciasno, ani duszno nie było. Że mi się oddech nie urywał. Ze mam odwagę Próżnię, jak i Nieskończoność stawiać sobie na dłoni i przyglądać się im. Czym byłaby moja egzystencja bez Boga z cywilizacją wzorcowej chlewni, treściwej paszy, płodzenia podobnych egzemplarzy jak ja z potrzebami wygód, żeru, fizjologizmu i zdychania po pewnym czasie jako premii za przebywanie w dobrze urządzonej chlewni? Być odbiorcą kultury, dobrobytu wyłącznie, to szczęście zwierząt objętych rejestrami ruchu egzemplarzy i kompostowanie cmentarzy własną masą byłej żywności.



11. Człowiek jako statystyczny element

Pułk 84 został zniesiony, 7 bateria przestała istnieć, 34 kompania nie powróciła. W skali całej wojny są to abstrakcje, pojęcia operacyjnej Pułk, kompania, załoga czołgu czy samolotu. Nikt nie myśli o mianowanym żołnierzu. Czy go czołg wyprasował na krwawy naleśnik, czy stał się pieczenia napalmu, czy też zginął z upływu krwi. Im większa masa statystyczna, tym bardziej zbliża się jednostka do wartości zera. Pułki, kompanie, załogi stają się nielogiczną abstrakcją z wyparowanej rzeczywistości. Jednostka? - egzystencjalne zero z powodu nieudane akcji zostaje posesorem mogiły nieznanego żołnierza.

Co mi z tego, że życie jest nieśmiertelne jako proces ożywienia materii, że ono istnieje od pięciu miliardów lat, a może teoretycznie trwać tyle samo, tylko beze mnie? Przesuwam się jak cień trwania z nihilizmem wszczepionym w życie o cechach statystycznej nieśmiertelności. Współczuć się pragnie starcom osamotnionym i porzuconym przez własne dzieci. Tymczasem człowiek nie jest w możności wejść w krąg całkowitego zapomnienia. Jest żyjącym do czasu niczym, jak czująca w oceanie kropla wody, dopokąd nie wyparuje.

Porobiliśmy pompki do nabijania potencjalnych niebytów namiastkami trwania w dziełach i pamięci ludzkiej, pompujemy przyszłe niebyty ideałami, ideologiami, miłością ojczyzny. Jeszcze najmądrzejsze byłe wznoszenie piramid lub rycie naskalnych tablic asyryjskich.

Inaczej można popatrzeć na całą sprawę. Człowiek bez żadnych danych broni się przed koniecznością anihilacji, walczy o swoje bytowanie wiarą w nieśmiertelność, w przetrwanie dziełami, a w najgorszym wypadku w dzieciach i wnukach. Ale to jeszcze nie to. Chodzi

o osobistą nieśmiertelność. Indywidualną. Faktycznie nie o śmierć rozgrywa się sprawa i anihilację istnienia po krótkim biegu życia. Człowiek chce osobistej nieśmiertelności, nie jakiejś biologicznej. Nie może sobie pozwolić na trwanie życia bez swego osobistego udziału.

Biedna jest ta ludzka kropla życia modląca się gdzieś w przyrodzie -jak hipotetyczna kropla wody zlokalizowana 300 km na wschód od Wysp Hawajskich na głębokości 6500 m – o prawo bycia. Czy może być przeświadczona, że jakiś litościwy bóg mórz i oceanów słyszy ją

i może czegoś dokonać? Modlitwa zagubionej kropli życia jest tak same wzruszająca, jak i wątpliwa.

Z głębokości statystycznej masy ludzkiej wołam do Ciebie... Czy krzyk mój przedrze się przez miliardy takich jak ja? Czy masz spunktowane spojrzenie i potrafisz każdą kroplę ludzkiego życia oddzielnie widzieć? Czy masz świadomość płaczu każdej kropli wody w oceanie? Czy każdy pył gwiezdny jest przed Tobą jak modlitwa? W masie ludzkiej mam jedynie nazwisko w dowodzie lub paszporcie, poza tym jestem cieniem czegoś, co się w literaturze człowiekiem nazywa. Wiem, że jestem potrzebny jako statystyczna jednostka uczestnicząca rzekomo w wielkich, ale nie moich sprawach. Na tej samej zasadzie absolutnej konieczności, gdyby się wszystkie krople w oceanie zbuntowały, nie popłynąłby żaden okręt. Im głupsza kropla, tym podatniejsza na sugestię zmasowanej ważności. Krople nie potrzebują dokumentów, by stanowić morze. Wystarcza ich natura wody. Można mi deklamować o ideałach, o fali nośnej dobra. Kroplę należy utrzymywać w stanie „mokrości", wtedy coś w olbrzymiej masie znaczy, ale bez wyodrębnienia. Bez konkretyzacji. Kropla ze statystycznej masy.

Czy Bóg mnie tak widzi, jak ja oglądam ocean czy pustynię? Można mi wmawiać, że jestem czynnikiem grozy głębin morskich i przyczyną piękna plaży nadmorskiej czy dzikiej kolorystyki pustynnej. Nie chcę nobilitacji tłumu, pustyni, Wszechświata, a przy tej okazji posiadania czegoś z ludzkości, czegoś z morza i pustyni, czegoś z tego atomu żelaza w podkowie królewskiego konia, czegoś z łaski masy, dani bezsilnych dawców biorących w swoją kieszeń przy okazji mojej anonimowości. Precz ze wspaniałomyślnością pałacu użyczającego mi prawa n-tej cegły, którą można wymienić na jakąkolwiek z taką samą wspaniałomyślnością, z jaką mnie wmurowano. Beze mnie byłaby dziura w licu, a jeśli w środku, to nie byłoby nic. Chcę być czymś więcej niż cegłą, koniecznym ziarenkiem piasku do cementowej zaprawy, szczęśliwie uszlachetnionym pyłem, chociaż tak romantycznie wygląda dymek od niechcenia woalujący pejzażyk cudzej ambicji. Nie róbmy, do cholery, z materii genialnego świętego deklamującego o wyniesieniu nikogo przez nikogo do niczego. Chcę być sobą z niczyjej łaski, żadnej, najważniejszej nawet masy. Chcę być sobą z siebie, dla siebie. Moja indywidualność może dopiero coś ekstra nadać masie, a nie masa będzie mi użyczać swojej nieokreślonej wartości. Nie mam zamiaru być społecznikiem toczących się i drgających zer rzekomo zgranych w dumkę władzy. Gwiżdżę na uśmiech masy, na nobilitację statystycznych liczb, na wyróżnienia niezdefiniowanych mocodawców. Z niczyjej łaski nie chcę być niczym z wyjątkiem łaski Boga widzącego mnie jako zdefiniowany punkt, gdyż inaczej nie byłbym indywidualnością, nie stanowiłbym jednostkowości, byłbym zaprawą murarską cwaniaków kitujących swoją wielkość.

Osobowość wytwarza się przy osobowości, a nie przy darach masy. Potrzeba mi spojrzenia nie tyle Mlecznej Drogi i mgławicy Andromedy albo nawet Słońca. Potrzeba mi określonego Słońca, dostrzegającego mnie w zespole innych podobnych biorców spojrzenia. Nade wszystką potrzeba mi ciepła nie rządzonego termodynamicznymi prawami, to jest miłością garkuchni, szynku, parowozu, silnika spalinowego ani miłość motoru ropnego Diesla. Potrzebuję ciepła nie stabilizowanego rachunkiem i koniecznością praw zachowania energii. Właśnie przeciwnie - ciepła wolnego, niepodległego, ciepła odbieranego przeze mnie, dla mnie, a przeze mnie dla innych.

Materia nie kocha, nawet w temperaturze miliarda stopni. Materia przyspieszana w akceleratorach czy podgrzewana w generatorach plazmy nuklearnej nie kocha. Nie pragnę miłości rozgrzewając Wszechświat w swym reliktowym promieniowaniu 0,3 K. Potrzebuję pełnego wzrostu ciepła wyłącznie dla mnie, choć bez ograniczania przez to innych. Trzeba mnie inaczej kochać, nie jak pustynię, ocean mgławicę, tłum czy jak element bezimienny masy ludzkiej. Potrzeba mi ciepła spunktowanego, świadomie odbieranego jak adresowana przesyłka na moje nazwisko oraz imię. Raczej do rośliny jestem bardzie podobny - pochłonięte kwanty światła są własnością rośliny. To właśnie rozwinęły pyszny kwiat. Tych samych kwantów nie zaabsorbuje żadna inna roślina, ale starczy ich dla wszystkich kwiatów. Zainkasowane kwanty światła są moje. Czy jest to zrozumiałe wreszcie? Czy może dlatego Boga od wieków nazywa się Światłem? Bóg karmiący mnie pełnymi kwantami swej miłości, a nie ułamkami kwantu przy okazji karmienia kogoś i jeszcze kogoś. Czuję się wyróżniony. A jeśli to światło żyje, czuje i naprawdę kocha? O to mi przecież chodzi. Chcę być jednostkowością, ale znającą pełnię siebie i bez zazdroszczenia innym. kochanym przez Światło. Dostrzeganym przez Światło. Nobilitującym mnie na człowieka przez Światło. To jedyny dar, który mogę przyjąć bez zastrzeżeń. Bez wątpliwości. Bez rozterki. To nobilitacja nie żenująca poczucia mojej godności. To nie uśmiech bezdusznej masy ani dar masy statystycznej.

Zindywidualizował mnie Bóg. Jestem sobą. I tę swojość rozwijając staję się bardziej człowiekiem. W należytej oprawie. Dojrzewam jak j kwiat - w Świetle i Cieple.

12. Bóg jest jeden

Antropogeneza stawia nas wobec nowego problemu - wiary w jedynego Boga. Można przyjąć dwie ewentualności:

1) Człowiek paleolitu, a więc faktycznie kształtujący się dopiero osobnik o bardzo prymitywnym sposobie myślenia, dokonuje jednej z największych abstrakcji i dochodzi do pojęcia istoty nieśmiertelnej, silniejszej od człowieka. Potem dopiero monoteizm mógł się rozwinąć, ale zawsze był abstrakcyjny w założeniach nawet w politeizmie.

2) Mózg ludzki wyewoluował do stadium człowieka i stworzył pojęcie wielobóstwa. Ale wtedy jest jeszcze trudniej człowiekowi cofnąć się do jedynobóstwa, niezależnie czy sam to wymyślił, czy też mu Bóg objawił jak Abrahamowi.

W obu wypadkach jest łatwiejsza koncepcja jedynej istoty nadnaturalnej, a więc ponadludzkiej.

Niezależnie od sposobu powstania monoteizmu, pojęcie jedynobóstwa utrzymywało się z trudem, gdyż nie było wygodne etycznie. Stary Testament ustawicznie się zmaga z oderwaniem człowieka od łatwizny etycznej politeizmu.

Właściwe rozumienie jedynego Boga podał dopiero Jezus w całkiem nowym ujęciu, oryginalne i prawdziwie Boże. Jest faktem, że jest tylko jeden Bóg, ale w trzech Osobach,. Nieoczekiwane rozwiązanie prastarego monoteizmu z późniejszym politeizmem.

W obu wypadkach powstał funkcjonalny duet człowieka pojętego naturalnie, a więc biologicznie, z wyznacznikiem śmierci oraz nadnaturalnością, czyli pojęciem Boga, choć trudno byłoby wtedy pisać dużą literą. Przez prosty szacunek dla genialnej abstrakcji, biorąc prymityw myślenia człowieczego, obstaję przy pisaniu dużego B, a więc Bóg. Wymieniony duet towarzyszył zawsze człowiekowi, jakby pojęcie nadprzyrodzonej Istoty miało być czynnikiem separującym zwierzę od człowieka. Tym samym behawior mózgu od najwcześniejszych stadiów człowieka zmierzał ku istocie nadrzędnej.

Poprzez dziesiątki tysięcy lat prowadzić wątłą, ale zdecydowaną nić, to tworzyć kulturę myślową, to wynik natury ludzkiej. Jeślibym nawet powiedział, że człowiek stworzył sobie pojęcie Boga i to w tamtych czasach, to musiał być genialny, a my chełpimy się retrokulturą, bo nie oryginalną dla naszego wieku. Czy mogę zaryzykować określenie, że człowiek ma jakąś grawitację, którą wyczuwa Boga? A może Bóg daje się wyczuć człowiekowi niezależnie od stopnia umysłowości? A może człowiek ma jakieś echo Boskie mimo poczęcia z gliny? Jesteśmy według Calvina „dziećmi gliny". Mogę więc nie tylko z racji Genesis użyć tego określenia, ale również z naukowych wypowiedzi. Wszystko jedno, czy Bóg jednym tchnieniem uruchomił elektromagnetyczną próżnię do ewolucyjnego zrywu finalizowanego powstaniem człowieka, czy też Bóg bezpośrednio stworzył ducha gliniastej istocie. Patrzył Bóg ze wzruszeniem, jak ta istota gramoli się przez świat. Pokochał tę spersonifikowaną „glinę". Objawił siebie i „toto" odkupił, żeby zanadto nie urobiło się

w poszukiwaniu prawdy w gliniastej brei świata. Widocznie Bóg do patrzył się jakiegoś Boskiego echa w tej istocie. I kocha ją nadal. Zawsze. I dlatego ta istota inaczej się rozwija od całej biosfery. Jakoś nietypowo, mimo gliniastego początku.

I tutaj wychodzi Boże piękno w człowieku. Jest „coś" nie z niego, a mimo wszystko to „coś" posiada człowiek na własność.

13. Nad wodami Egiptu

Wody Nilu. Na przeciwległym brzegu rozłożona pustynia gra wirowiskiem barw i odcieni w zachodzącym słońcu. Czas modlitwy. Nie można sobie darować takiej okazji. Refleksy nieba, pustyni i rzeki w Egipcie można opisać jedynie modlitwą. Przyszła kobieta z dwoj- giem dzieci i z bielizną do prania. Dzieciaki pobiegły dalej, tam gdzie „niewierny" się modlił na różańcu. Egipcjanka poszła milcząc za dziećmi, bezgłośnie je zabrała, by nie przeszkadzały giaurowi w modlitwie.

Przedwiośnie Objawienia nad tą rzeką i w tej pustyni się zawiązało między Jahwe i Abrahamem. Geografia Objawienia rozpostarła się od Ur Chaldejskiego do Egiptu przez Kanaan. Tak, jak ten prastary szlaki przemierzył pieszo Abraham. Pustynie ł rzeki są wieczne. Nie mogło być inaczej. Prawieczny trakt prowadził od Kanaanu do Egiptu i znowu do miejsca wyjścia. Nad Nilem albo jego kanałem pochylała się piorąc pieluchy Niewiasta, a Dziecko leżało na brzegu. Przedwiośnie wybrało z opatrzności Bożej stary szlak nad Nilem i pustynią. Zorze, pustynia i rzeka. Takie same i odmienne, mają w sobie coś przeszłego dziś. Kiedyś dobiegająca Wiosna Objawienia wróciła szlakiem ojców do Ziemi Obiecanej.

Zostało po nich wspomnienie i Egipcjanka piorąca o zachodzie słonecznym bieliznę.

Słońce i zachwyt szybko mijają. To wszystko wyrazić można jedynie modlitwą i modlitewnie przy zatopieniu w zachodnich zorzach nad piaskami i wodami Egiptu.

Czy tak się poczynała technologia Ewangelii? U każdego inaczej, odmiennie. W zasadzie to gest tego samego - dającego się Boga człowiekowi.

Bywają chwile tak krótkie i tak wielkie, że wymazują z człowieka wszelkie zachwyty fabrykowane sztucznie, jak festyny, imprezy, przedstawienia potentatów, parada mocarzy. Kiedy się dotykało Nieskończoności, kiedy się człowiek raz przynajmniej znalazł na pograniczu Nicości i Pełni wszystkiego, to wiele spraw, a właściwie wszystkie inne zmierzają w kierunku zera. Wszelkie próby zaimponowania blaskiem i przepychem stają się miniaturą właściwego rozmiaru. Nad wodami Nilu, ponad piaskami pustyni stanęło Przedwiośnie Objawienia. Przedwiośnie jeszcze nie rozwinięte.

14. Pod znakiem Niewiasty

Prastara tradycja wyrastająca zapewne znikąd, bo nie nosi cech matriarchatu w ludzkości. Oderwana od kontekstu postać Niewiasty wyrastającej na tle ludzkiej pustki. Nie przeznaczonej na żaden określony czas późniejszych dziejów ludzkości. Wiadomo tylko, że zadecydował o Niej Bóg: „Wprowadzam nieprzyjaźń między ciebie a niewiastę, między potomstwo twoje a potomstwo jej: ono zmiażdży twoją głowę..." (Rdz 3, 13). Zaręcza o tym Bóg, więc na razie jedynie On może wiedzieć, co to oznacza. Pewne, że chodzi o zło pokonane przez Niewiastę przez jej macierzyństwo, wyrażone potomstwem.

Tajemnicza Niewiasta. Nieustraszona. Bosą stopą deptanie głowy jadowitego węża wymaga bohaterstwa i ryzyka. Tajemnicza Niewiasta nie prezentuje tutaj echa matriarchatu. Czas zdarzenia zagadkowy. Nieokreślony. Kontekst wskazuje, że ma być antytezą winy rajskiej Ewy. I nic więcej. Nie wynika, że będzie moralną matką ludzkości. Takich szerokokątnych wizji nie miewał ówczesny człowiek.

Na spotkanie przyszłych wieków Bóg wysuwa Niewiastę. I nic więcej. Tę nieznaną i nieistniejącą Niewiastę depczącą zło. Wstępnie darzy Ją największą miłością, Ją - wytypowaną z całej ludzkości, z niewiadomej ilości pokoleń. Wybraństwo na nieokreśloną przyszłość. Otoczenie nieskończoną miłością wizji Niewiasty, która istnieje dopiero w Bożym zamyśle.

Staram się wyobrazić stan człowieka, który niczego więcej nie wiedział, tylko o jakiejś hipotetycznej istocie, nieustraszonej i zwycięskiej w starciu ze złem. Takiej nigdzie nie ma wśród żyjących. Zaintrygował więc Bóg powiedzeniem wszystkiego w zasadzie i niczego, bo zapowiedzi nie ma do czego odnieść. Można oczekiwać wyjaśnienia w niewiadomym tysiącleciu... Postawił Bóg człowieka wobec tajemnicy, Którą łatwo zapomnieć, niekiedy z mętnym przypomnieniem sobie nieokreśloności.

Jak utworzyć sobie pojęcie Niewiasty kochanej przez Boga, której ogóle nie ma i nie wiadomo, kiedy będzie. Niewiasty najbardziej miłowanej ze wszystkich kobiet, jakie kiedykolwiek były i będą na świecie? Jak musiałby Ją Bóg wyposażyć w samo dobro, bez cienia nawet zła, tę bohaterkę walki ze złem? Ta kobieta musiałaby być kwiatem ludzkości niepowtarzalnym i niewyobrażalnym w swym nie ziemskim pięknie i ludzkiej naturze.

A jeśli Ona była pierwszym objawieniem Bożym na świecie? A jeśli Objawienie zaczęło się w ogóle od Niewiasty, tajemniczej, odważnej i domyślnie Bosko czystej i świętej? Objawienie wysunęło Ją na spotkanie przyszłych wieków. Ale tym samym Ona pozostanie w pozycji centralnej Objawienia przyszłych wieków, aż kiedyś enigmatyczna zapowiedź Niewiasty zwycięskiej i świętej, umiłowanej przez Bóg odwieczną miłością, ziści się konkretnym zdarzeniem. Objawienie zedrze tajemnicę i ujawni Ją żywą, określoną. Wreszcie, jak zorza nad ludzkością, tajemnica stanie się ciałem owej zapowiadanej w otchłani minionych wieków.

A więc Objawienie zaczynałoby się znakiem Niewiasty.

15. Trzecia faza...

Stoimy przy energetycznej tablicy rozdzielczej świata. Wprawdzie materia jest dynamiczna w sobie, stąd wszystkie stany wymuszone którymi się zajął Einstein. W pięćdziesiąt lat później stany wymuszone stały się podstawą laserów. W momencie kiedy przyroda włączyła pierwszą fazę dynamiki materii organicznej, podziw nad dynamiki biosfery i jej przepychaniem się przez warunki najmniej odpowiednie staje się niebywały. Wystarczy rozmach biosfery tylko określić według praw ewolucyjnych, a staje się oniemiałym z podziwu, do czego może doprowadzić włączona faza żywej materii. Rozpościera się orgia życia biologicznego, granicząca niekiedy z fantazją form, przystosowań do niepomyślnych warunków. Rozmaitość ewolucyjnie wypracowanych gatunków roślinnych i zwierzęcych jest zastanawiająca.

Uwaga! Przyroda włącza drugą fazę energetyczną po miliardach lat egzystencji, jaką reprezentuje pierwsza faza biotyczna. Druga faza włączona w żywą materię, to świadomość, która dała człowieka. Mówimy już o filogenezie intelektualnej. Ta faza energetyczna świadomości - włączonej w człowieka -jest już całkowicie historyczna, można bowiem doskonale śledzić rozwój psychosfery przez tysiąclecia. Włączenie psychodynamicznej fazy w biosferę uruchomiło niebywałą progresję intelektualnego rozwoju. Śledzimy ją od paleolitu do dzisiaj. Trwa ot więc zaledwie kilkaset tysięcy lat. Świadomość zniewoliła człowieka do poszukiwań i własnych rozwiązań. Człowiek wpływa na losy planety Ziemi. Filogeneza intelektualna z obecnym sięganiem myślą do Wszechświata zajmuje tylko niewielki przedział czasu w porównaniu i filogenezą biologiczną trwającą miliardy lat. Oszałamia nas faza dynamiki świadomości ludzkiej.

To włączenie w materię fazy, której zatrzymać nic nie może. Uwaga! Dalej włącza się trzecia faza - Bóg. Należy przypuszczać, że ta faza musi dokonywać jeszcze większego przewrotu, i to w niebywale krótszym czasie niż obie poprzednie. Nie będzie przesadą, jeśli się powie, że faza Boska wydobędzie dopiero całą dynamikę pierwszej fazy -biologicznej, oraz drugiej fazy - intelektualnej. Faza Boża posiada jeszcze przeogromne możliwości wydobycia energii z fazy biologicznej i psychicznej. Między innymi faza Boża ma zadanie doczesne -jeszcze bardziej zdynamizować biosferę oraz psychosferę. Jest to faza kolosalnych i nie ujawnionych jeszcze sił rozwojowych, dynamizujących zarówno bios, jak i psyche.

Nowy aspekt wiary w Boga. Faza Boża w pierwszym rzędzie odnosi się do większego zdynamizowania obu poprzednich faz. Sięga jednak dalej - dynamika Boża ma spowodować przybliżenie tego, co dotychczas zwie się transcendencją. Człowiek niezbyt wie, co należy przez to pojmować.

Temu celowi służy między innymi „technologia Ewangelii". Bóg zastrzegł sobie, że Jego faza nie będzie miała jedynie wskaźników biosu i psychiki, ale przesunie się w rejony pozaczasowe i pozaprzestrzenne. Nieskończonym finałem Boskiej fazy jest eschatologia. Wiemy o tym z Ewangelii.
 

 
 

 

Czytelników na stronie:  

                                            Copyright © Wiesław Matuch - kontakt   Wrocław 2001 System Miłości Narodów